Stolica hazardu i wieczorów kawalerskich. Do „brytyjskiego Sopotu” raczej nie wrócę
„Deszcz staje się nieco cieplejszy” – tak jednym zdaniem można podsumować okres wakacyjny w Wielkiej Brytanii. Od dwóch tygodni internet zalewają memy o brytyjskim lecie, które istnieje co najwyżej na kartkach kalendarza. Mieszkańcy martwią się, że dobra pogoda już minęła (w czerwcu w południowej Anglii odnotowano nawet 28 stopni Celsjusza) i prędko nie wróci. Choć wiatr zwiewa czapki z głów i parasole, ci uporczywie siedzą w restauracyjnych ogródkach, bo to w końcu lipiec. Przyznam, że kiedy odwiedziłam hrabstwo Sussex w grudniu, pogoda była całkiem podobna. Deszcz padał także podczas przybycia nowego premiera Keira Starmera do Pałacu Buckingham i pod drzwi numeru 10. na Downing Street, a transmisja z deszczowego i ponurego Londynu nie pierwszy raz poszła na cały świat.
Brytyjskie miasta i wybrzeże. Gdzie szukać krystalicznej wody?
Wielka Brytania to nie tylko genialne miasta, położone zarówno w Anglii, jak i Szkocji, Walii i Irlandii Północnej. To przede wszystkim ponad 12 tysięcy kilometrów wybrzeża (albo i więcej, jeśli pod uwagę weźmiemy wszystkie okoliczne wyspy). Tych w Zjednoczonym Królestwie jest blisko 4400, z tego około 210 uznaje się za zamieszkałe. Niektóre brytyjskie plaże mogą pochwalić się wysokimi klifami, inne krystaliczną wodą jak na Karaibach (jeśli nie wierzycie, sprawdźcie, jak wygląda plaża Pedn Vounder). Prawdziwie wakacyjnej pogody możemy się jednak spodziewać co najwyżej na dalekich terytoriach zamorskich: Bermudach, Brytyjskich Wyspach Dziewiczych i Gibraltarze.
Kiedy spytacie Anglików z południa, który nadmorski kurort jest najlepszy, bez wahania odpowiedzą właśnie: Brighton. 230-tysięczne miasto nad kanałem La Manche to kulturalny i społeczny fenomen, który przyciąga najbardziej kreatywne i kolorowe jednostki. Miasto artystów, miasto społeczności LGBTQ+, miasto zabawy, miasto wieczorów kawalerskich i panieńskich w kowbojskich kapeluszach, miasto hazardu, i wreszcie miasto, które od lat walczy z problemem bezdomności. Brighton świeci całą paletą neonowych barw, czym przyciąga młodych mieszkańców okolicznych wiosek spragnionych wielkomiejskiego życia, dla których Londyn wciąż pozostaje poza finansowym zasięgiem. Ostatecznie przyciąga też mnie, choć jedynie na krótką wizytę.
Brighton angielskim Sopotem
W Brighton swoje miejsce na ziemi znalazły takie osobistości jak muzycy Nick Cave, Fatboy Slim czy autor kryminałów Peter James. Regularnie pojawia się tu też aktor Jack Black, a i ja jestem (prawie) pewna, że podczas tradycyjnego angielskiego tłustego śniadania w The Breakfast Club spotkałam sobowtóra Andy'ego Serkisa z poranną kawą i gazetą. Celebryci i bogacze kupują tu wille i chodzą na imprezy w lokalnych klubach w uliczkach The Lanes. W Brighton czuję się prawie jak w Sopocie, gdzie też jest płatne molo, wściekłe mewy kradnące frytki i automaty do gier na ulicach. Morze Północne nie zachęca jednak do kąpieli zdecydowanie bardziej niż polski Bałtyk. Temperatura powietrza rzadko przekracza tu 20 stopni Celsjusza, a zimny i porywisty wiatr sprawia, że ludzie przez cały rok chodzą w kurtkach zimowych. Chętnie przysiadają na plaży, gdzie pomimo oczywistych „sprzyjających warunków”, wcale nie zobaczymy morza parawanów.
Wycieczkę zaczynam od nadmorskiego deptaku, którym udaję się do otwartej w 1999 roku, najsłynniejszej atrakcji miasta – molo Brighton Pier, znanego też jako Palace Pier. Wejście w wakacyjne weekendy kosztuje turystów symbolicznego funta. Widać stąd rozbijające się o kamienne umocnienia potężne fale i pozostałości po dziewiętnastowiecznym molo zachodnim, które zostało niemal całkowicie strawione przez dwa pożary. Chodzenie po długim na pół kilometra Palace Pier w wietrzny dzień to prawdziwa walka o przetrwanie. Nic dziwnego, że wszyscy udają się do położonego w centrum płyty nabrzeża rozległego centrum rozrywki. Znajdziemy tu setki popularnych automatów i gier arkadowych, które są prawdziwą zmorą także w polskich kurortach, a także pokój z „prawdziwym hazardem”, do którego wstęp mają tylko pełnoletni gości. Na końcu „pieru” znajduje się jeszcze jedno miejsce do wydania pieniędzy. Park rozrywki z klasycznymi karuzelami i nowoczesnymi rollercoasterami wisi nad samym morzem i przyciąga zarówno wielbicieli mocnych wrażeń, jak i pięknych kadrów.
Obok atrakcji Palace Pier i wąskich uliczek The Lanes z hipsterkimi sklepikami, turyści chętnie korzystają z zieleni w parku przy Royal Pavilion, byłej rezydencji króla Jerzego IV, obecnie przekształconej w muzeum. Budowla inspirowana stylem indosaraceńskim to prawdziwy europejski unikat, nazywany przez miejscowych „angielskim Tadź Mahalem” i chyba jedyne miejsce w Brighton, które można nazwać zabytkiem. Jego egzotyczna forma idealnie komponuje się ze sztuką uliczną i szalonym rytmem miasta, wybijanym przez głośne wieczory panieńskie w kowbojskich kapeluszach, macarenę tańczoną w jednym z barów w samo południe i krzyki mew. Do Brighton prędko nie wrócę, choć w pełni rozumiem, dlaczego ma tylu wielbicieli.