Zamiast drinka z parasolką, wybierają zorzę polarną. Karol Wójcicki o astroturystach: Jadą spełnić swoje marzenie

Zamiast drinka z parasolką, wybierają zorzę polarną. Karol Wójcicki o astroturystach: Jadą spełnić swoje marzenie

Dodano: 
Karol Wójcicki w Finlandii
Karol Wójcicki w Finlandii Źródło:Archiwum prywatne / Karol Wójcicki
Zobaczenie na własne oczy zorzy polarnej czy wyprawy w poszukiwaniu jak najciemniejszego nieba stają się coraz popularniejsze. Kiedy astroturystyka zyskała taką sławę? Jaka jest jej przyszłość? I kto najczęściej zostaje astroturystą? Na te pytania odpowiedział nam Karol Wójcicki, który o nocnym niebie i niebie ogólnie wie wszystko. W dodatku zamiłowaniem do niego zaraża innych, organizując wyprawy wpisujące się w astroturystyczny trend.

Paulina Ermel, Wprost.pl: Może zacznijmy od wyjaśnienia pojęcia, które jest głównym tematem naszej rozmowy. Czym jest dla ciebie astroturystyka?

Karol Wójcicki, pasjonat nocnego nieba, popularyzator astronomii i twórca facebookowego fanpage'a „Z głową w gwiazdach”: Kiedyś to było po prostu robienie czegoś dla własnej przyjemności i to w zasadzie się nie zmieniło od długiego czasu, bo miejsce, w którym mieszkamy – Polska – niestety wymusza na nas wyjeżdżanie z dala od miejsca zamieszkania, żeby móc podziwiać najpiękniejszą wersję nocnego nieba pozbawioną sztucznych świateł i pełną gwiazd. Takie warunki odnajdujemy np. w Bieszczadach, około 450 km od mojego miejsca zamieszkania. Dzisiaj jednak dla mnie to jeszcze coś więcej – to także sposób na życie. Okazało się, że bardzo dużo osób chce uczestniczyć w tym, co dla mnie od dłuższego czasu jest normalnością, i podróżować ze mną za koło podbiegunowe czy też, ogólniej mówiąc, do Arktyki, aby obserwować zorze polarne. Więc dalej pędzę po świecie, żeby zobaczyć niezwykłe rzeczy na niebie, ale już nie tylko dla przyjemności własnej, ale również dla przyjemności innych.

Obserwujesz niebo od dawna, ale zainteresowanie nim rośnie dopiero od pewnego czasu. Jakbyś miał wyznaczyć moment, w którym astroturystyka zaczęła zdobywać popularność – kiedy to się zaczęło?

Dosyć znaczący udział w rozwoju astroturystyki, jak w wielu przypadkach, miały social media. Ich rozwój i upowszechnienie pozwoliły każdemu dostrzegać rzeczy, które inspirowały do podejmowania działań – zobaczyć piękne zdjęcie Drogi Mlecznej gdzieś nad Bieszczadami, zobaczyć jasną, kolorową zorzę polarną gdzieś nad ośnieżonymi szczytami Arktyki albo zobaczyć na własne oczy – na razie jeszcze w internecie – całkowite zaćmienie Słońca. I te wszystkie zdjęcia w social mediach miały pewien wspólny mianownik – to były historie ludzi, którzy wybrali się w taką podróż. Inni zobaczyli wtedy, że skoro ktoś już to zrobił, to oni też mogą. I rzeczywiście treści internetowe sprawiły na pewno, że ludzie zaczęli odważać się do wypuszczenia się w taką bardziej odległą podróż – nie dla miejsca, do którego się udają, ale dla zjawiska, które nad nim można dostrzec.

Do astroturystyki możemy zaliczyć wyjazdy w celu obserwowania Drogi Mlecznej, uchwycenia zorzy polarnej, podziwiania deszczu Perseidów. Czy można też do tego włączyć wyprawy w poszukiwaniu Starlinków, obserwowania startów rakiet czy np. nawet loty w kosmos?

Na pewno obserwowanie startów rakiet. Jest to rzecz zdecydowanie związana z astronomią czy kosmosem ogólniej. Niektórzy organizują sobie takie wyprawy, których celem jest np. Cape Canaveral na Florydzie czy Boca Chica w Teksasie, gdzie można zobaczyć rakiety Elona Muska. Sam miałem lecieć do Boca Chica w październiku, ale plany się trochę pokrzyżowały i będę leciał dopiero w kwietniu. Czy do astroturystyki należy zaliczyć loty w kosmos? Tu już bym się zastanawiał. To już zupełnie nowa odnoga w postaci turystyki kosmicznej – w tym znaczeniu, że naprawdę lecimy w kosmos. Dla mnie astroturystyka oznacza obserwowanie nieba. Loty kosmiczne to już zupełnie inna liga.

Mówiąc o rakietach i Starlinkach nie sposób nie wspomnieć o zanieczyszczeniu nieba. Im więcej satelitów wysyłamy w kosmos, tym więcej ich krąży po orbicie. Co ty, jako osoba zajmująca się na co dzień obserwacją nieba i popularyzująca wiedzę w tym zakresie, sądzisz na ten temat? Czy tego typu obiekty powinny być wysyłane w kosmos? Czy może to w jakiś sposób zagraża astroturystyce i nie tylko?

Powinniśmy mówić w tym kontekście nie tylko o samych Starlinkach. Starlinki to pewna konkretna grupa sztucznych satelitów, które rzeczywiście w ostatnich latach – jeśli chodzi o liczbę tych wysyłanych na orbitę – zdominowała tę tematykę. Ale sztuczne satelity są wysyłane w przestrzeń kosmiczną już od ponad 60 lat i raczej będzie się wysyłało ich więcej. Elon Musk wpadł na pomysł trochę rewolucyjny. Jako pierwszy miał możliwość, aby skonstruować na orbicie megakonstelację satelitarną dostarczającą internet szerokopasmowy do każdego zakamarka naszej planety. I o nim zrobiło się głośno. Satelity jednak są na niebie od dosyć dawna i zawsze stanowiły mniejszą lub większą przeszkodę w obserwacjach nieba.

Przypuszczam jednak, że temat jest bardziej złożony.

Jeżeli chodzi o obserwację samych Starlinków, należałoby spojrzeć na temat z dwóch, a może nawet trzech stron. Po pierwsze, z punktu widzenia popularyzatora astronomii wiem, że ludzie absolutnie uwielbiają je obserwować. Zobaczenie tego zjawiska na niebie to ogromna frajda dla każdego, komu się to uda. Dlatego ludzie sprawdzają, kiedy będą leciały kosmiczne pociągi, wychodzą na zewnątrz, umawiają się z przyjaciółmi, pokazują to sobie, bo rzeczywiście widok tego kosmicznego pociągu – kilkudziesięciu punktów lecących jeden za drugim na niebie – robi ogromne wrażenie. I to jest świetny magnes, by wyciągać ludzi pod rozgwieżdżone niebo i pokazywać im przy okazji inne rzeczy. Albo by po prostu zachęcić ich do samodzielnego spoglądania w stronę gwiazd i to się absolutnie udaje. Jestem wręcz zasypywany wiadomościami, kiedy będą kolejne Starlinki, a czasem, kiedy kogoś spotykam po raz pierwszy w rzeczywistości, to jeden z pierwszych tematów, w którym ludzie do mnie zagadują, to właśnie: „A wiesz, że udało mi się wypatrzyć Starlinki?”. I to jest z mojego punktu widzenia super.

Gdzie zatem tkwi haczyk?

Drugim tematem jest kwestia zanieczyszczenia nieba sztucznymi satelitami. Oczywiście każdy chciałby się cieszyć zawsze jak najbardziej naturalnym widokiem otaczającej nas rzeczywistości. Więc jeśli widzimy np. bieszczadzkie szczyty, na których stoją maszty telefonii komórkowej albo widzimy gdzieś w okolicy linie przesyłowe energii elektrycznej, trochę psuje nam ten krajobraz i chcielibyśmy może, żeby tego nie było. Tak samo jest z niebem. Gdy widzimy piękną Drogę Mleczną albo ulubione konstelacje, a nagle widok zaczyna przecinać nam kilkadziesiąt satelitów lecących z różnych kierunków (w dodatku na zdjęciach pozostawiają wyraźny ślad w formie linii na tle punktowych gwiazd), to może to irytować i odbierać przyjemność obcowania z pierwotnym niebem. Pamiętajmy też o tym, że to nie tylko kwestia estetyczna, ale też wpływ na profesjonalne obserwacje zawodowych astronomów, którym pojawiające się w polu widzenia satelity zwyczajnie utrudniają obserwację, a czasem uniemożliwiają. Choć w tym przypadku należy zaznaczyć, że w praktyce problem ten dotyczy tylko dużych szerokości geograficznych. Szczególnie tych, na których leży np. Europa. Jeślibyśmy przenieśli się gdzieś w okolice międzyzwrotnikowe, okolice równika, w miejsca, gdzie wybudowane są największe obserwatoria astronomiczne, to tam, ze względu na warunki oświetleniowe, sztuczne satelity są bardzo słabo widoczne i można je zobaczyć ekstremalnie krótko po zachodzie Słońca lub tuż przed jego wschodem, w czasie, kiedy niebo już bardzo szybko jaśnieje. Więc tam ten problem jest dużo mniej zauważalny. My dyskutujemy o tym problemie z miejsca, w którym on rzeczywiście występuje, ale też nikt przy zdrowych zmysłach nie prowadzi tutaj najważniejszych obserwacji astronomicznych.

Obserwacja zorzy polarnej

A co z samą technologią?

Jest jeszcze trzeci punkt widzenia, czyli właśnie ten całkowicie technologiczny. Rozwój technologii i to, co dostajemy w zamian. Komuś może nie podobać się widok satelitów pędzących po niebie, ale komuś też może nie podobać się widok asfaltowej drogi biegnącej przez las. Pytanie, gdzie by była nasza cywilizacja dzisiaj, gdyby 2000 lat temu Rzymianie nie budowali sieci dróg. Dróg, które dzisiaj przecinają ekosystemy, przecinają szlaki migracji zwierząt, gdzie zwierzęta giną pod kołami. Ludzie giną w wypadkach samochodowych przecież. Ale czy to jest powód, dla którego powinniśmy zrezygnować z budowania dróg? W temacie technologii i jej wpływu na środowisko niestety często trzeba stanąć w pewnym rozkroku. Jestem zdania, że upowszechnienie dostępu do sieci w miejscach, w których go brakuje, jest naprawdę warte nawet tego, że pojawi się na niebie w niektórych porach roku i w niektórych częściach nocy trochę więcej satelitów. Dobrze poszerzyć swoją perspektywę mieszkańca dużego miasta o perspektywę mieszkańca wsi w Polsce, już nie mówiąc o niedużych afrykańskich miejscowościach, które w niewyobrażalnie większym stopniu potrafią być odcięte od świata.

Temat jest bardzo kontrowersyjny, a my podchodzimy do niego też bardzo emocjonalnie. Łatwo jest wyjść i krzyknąć: "Starlinki lecą, stop Elon Musk!". Tylko za tym stoi coś konkretnego. Bardzo ważne jest, żeby pamiętać o tym, że nie w każdej części świata jest tak samo. Byłem w tym roku w Australii, podczas obserwacji całkowitego zaćmienia Słońca w zachodniej części kontynentu. To są okolice Zwrotnika Koziorożca. Byłem pod najciemniejszym niebem na świecie – takich gwiazd, jak tam, nie widziałem nigdy w życiu. A już trochę świata zjeździłem. Pomimo tego, że widziałem fantastyczne rzeczy na nocnym niebie, to prawie w ogóle nie widziałem satelitów. To mi dało do myślenia, że prowadzimy trochę jałową dyskusję tutaj w Europie. W miejscach, w których prowadzone są intensywne obserwacje z sensownym znaczeniem dla nauki, mają marginalny problem z zanieczyszczeniem satelitami.

Mówiąc o zanieczyszczeniach warto też wspomnieć o parkach ciemnego nieba. Pierwsze powstawały w USA oraz w Kanadzie, ale teraz takie miejsca znajdziemy także w Polsce. Czym są parki ciemnego nieba i gdzie są zlokalizowane?

Mam wrażenie, że do tej pory miejsca te korzystały z tej nazwy trochę dla celów marketingowych. Chodziło o to, aby przyciągnąć ludzi, by obserwowali niebo. Należy pamiętać o tym, że niestety w dalszym ciągu za zwrotem park ciemnego nieba nie idą wystarczające działania mające na celu utrzymanie ciemnego nieba albo wręcz poprawa tego stanu związanego z ograniczeniem emisji sztucznych świateł.

W Polsce największym i najważniejszym miejscem, które możemy nazwać parkiem ciemnego nieba, są Bieszczady. To obszar, w którym wciąż naturalnie możemy cieszyć się pierwotnie ciemnym niebem. Co ciekawe, nie tylko za sprawą Polaków. Duża w tym zasługa naszych południowo-wschodnich sąsiadów, czyli Ukrainy, gdzie poziom zanieczyszczenia światłem wynikający z poziomu urbanizacji przestrzeni jest dużo mniejszy niż u nas. Będąc w Bieszczadach i patrząc w kierunku południowo-wschodnim, czyli w stronę Ukrainy, mamy do czynienia z naprawdę niesamowitym, ciemnym niebem. I dbamy o to, a przynajmniej staramy się ten temat spopularyzować, aby nie powstawały tam nowe światła. Gminy podkarpackie często wyłącząją nocą światła. Aczkolwiek muszę ze smutkiem powiedzieć, że bardziej jest to podyktowane oszczędnościami niż chęcią zachowania ciemnego nieba.

Są też takie miejsca, które określamy mianem ciemnego nieba w Polsce, ale przyznam szczerze, że z ciemnym niebem mają one niewiele wspólnego. Pamiętajmy o tym, że takie ciemne miejsca, aby zapisały się w sercach miłośników astronomii, muszą mieć także ciemne okolice. Biorąc pod uwagę nasze realia, takimi obszarami są tylko Bieszczady. I ewentualnie pojezierza w północno-zachodniej Polsce. Ale tam z kolei w okresie letnim mamy do czynienia z białymi nocami przez co niebo jest zwyczajnie za jasne, by obserwować je w pełnej krasie.

A co z Izerskim Parkiem Ciemnego Nieba?

Jest pewien mit dotyczący Izerskiego Parku Ciemnego Nieba – że jest to jedno z najciemniejszych miejsc w Polsce. Jednak otoczony jest on z wielu stron jasnymi obszarami. Wystarczy spojrzeć na Light Pollution Map, żeby zobaczyć, co obok tak mocno świeci.

Bieszczady natomiast mają mocno zaciemnione niebo, którego próżno szukać w innych obszarach Europy. Oczywiście znajdziemy je np. w Alpach, ale tam są wysokie góry, więc gdzie będziemy tam obserwowali niebo...

Powiedziałeś, że w Polsce najciemniej jest w Bieszczadach i w woj. zachodniopomorskim. A w Europie i na świecie?

Poza Bieszczadami najciemniej w Polsce jest w Drawieńskim Parku Narodowym na północnym zachodzie Polski. Jeśli chodzi o obserwację w Europie, to mamy tu pewien paradoks. Najciemniejszym miejscem na naszym kontynencie jest Skandynawia, dokładnie jej północna część, a szczególnie obszar położony na zachód od Kiruny. Ewentualnie jeszcze okolice trójstyku Finlandii, Szwecji i Norwegii, gdzie osobiście jeżdżę na obserwację zorzy polarnej. Paradoks polega na tym, że latem nie ma tam nocy. Trwa dzień polarny i jest jasno przez cały czas, a zimą, kiedy moglibyśmy się tym niebem w pełni cieszyć, przychodzą zorze polarne, które „wszystko psują”.

W miejscu, gdzie możemy obserwować bardzo ciemne niebo, oglądamy na nim bardzo jasne zjawisko. No i oczywiście należałoby wspomnieć o południowej części Islandii, szczególnie o okolicach lodowca Vatnajökull, gdzie mamy do czynienia z absolutnie ciemnym niebem. Nie ma tam żadnych lasów, po horyzont widać połacie ciemnej ziemi, wręcz żwiru wulkanicznego, jest tam bardzo ciemno. Ale jest to ten sam przypadek, co Skandynawia. Przychodzą zorze polarne i wszystko psują.

Jeżeli chodzi z kolei o najciemniejsze miejsca na świecie, należy ich szukać tam, gdzie są też obserwatoria astronomiczne. Te miejsca idą często w parze z pustyniami lub obszarami górskimi, gdzie jesteśmy na dużej wysokości, przez co mamy dużo bardziej rzadką atmosferę i mniejszą wilgotność. Mowa o okolicach Pustyni Atakama w Chile. Ja się absolutnie zakochałem w zachodniej Australii, gdzie można dolecieć do Perth, a potem w promieniu kilkuset kilometrów znaleźć miejsca czarne po horyzont we wszystkich kierunkach. Już nie mówiąc o środkowej Australii, gdzie mamy chyba największe połacie ciemnego nieba na całej naszej planecie. Można by tu jeszcze dodać tereny pustynne w płn. Afryce, aczkolwiek z uwagi na logistykę tych rejonów, byłoby tutaj trochę trudniej się poruszać.

Pomyślałam sobie o tym, że astroturystyka to jest taka lekko paradoksalna gałąź turystyki, która polega na tym, że im ciemniej, im mniej widzisz, tym lepiej, tym tak naprawdę widzisz więcej.

To prawda. Zawsze śmieję się z mojej astroturystyki zaćmieniowej pod tym względem. Zaćmienia Słońca są takim zjawiskiem, które wymusza na mnie podróżowanie w miejsca, w które bym się pewnie w życiu nie zapuścił, bo nie pociągały mnie dane kierunki, nie interesował mnie dany fragment świata, jego atrakcje. Nie znałem języka czy kultury danego miejsca. Ale na nic to wszystko, bo cień Księżyca pada tam, gdzie akurat pada, więc muszę tam być.

Kiedyś dawno temu, jeszcze w dzieciństwie, byłem absolutnie zafascynowany programem telewizyjnym pt. „Podróże na chybił trafił”, który oglądałem na Discovery Channel. Dzisiaj myślę, że to jednak było reżyserowane (śmiech), ale gość rzucał kostką i to, co mu wypadło, wskazywało kierunek jego podróży w jakiś sposób. I z zaćmieniami trochę tak jest. Nie wybieram sobie kierunku moich najbardziej odległych podróży, cień Księżyca decyduje o tym, gdzie wyruszę. Do tej pory były to i Chiny, i USA, i Ameryka Płd., Australia. Wkrótce znowu USA, potem będę ruszał do Hiszpanii, do Egiptu w 2027 roku. Do Egiptu w życiu bym nie pojechał 2 sierpnia, bo bardzo źle znoszę upały. Ale co zrobić, gdy padnie tam cień Księżyca, wywołując najdłuższe całkowite zaćmienie Księżyca na stałym lądzie w XXI stuleciu. Tego nie można przegapić!

Zorza polarna

Wracając do zorzy polarnej, bo ona interesuje ludzi najbardziej. Ostatnio widać ją częściej? A może mamy więcej narzędzi do jej obserwowania? Czy jednak to się tak spopularyzowało?

Z jednej strony to jest trochę tak, że teoretycznie mogłoby jej być więcej. Mogłoby dlatego, że w ostatnich latach przybiera nam na sile maksimum słoneczne. W tym roku (mówię z perspektywy sierpnia 2023) aktywność słoneczna osiągnęła poziom taki, jakiego nie mieliśmy od 21 lat. Czyli od mniej więcej 2002 roku. Jak wyglądał wtedy internet? Jak nie wyglądały wtedy social media? To chyba wszyscy wiemy. Więc z jednej strony tych zórz powinno być coraz więcej, szczególnie po głębokim minimum aktywności słonecznej z przełomu lat 2019/2020. Bo tuż przed pandemią mieliśmy minimum aktywności i to rzeczywiście był kiepski czas dla obserwatorów. Aktywność rośnie, zórz przybywa.

Z drugiej strony mam wrażenie, że my więcej o zorzach wiemy, przynajmniej nam się wydaje, że ich więcej obserwujemy. Trochę za sprawą rozrastających się social mediów i tego, że tak często widzimy zdjęcia i filmy tego zjawiska.

W Polsce mamy wrażenie, że tych zórz pojawia się więcej na naszym niebie. Lecz też prawdopodobnie wynika to z większej świadomości zjawiska. Sam zaczynając przygodę z astronomią, prowadząc dyskusję z kolegami, byłem edukowany, że tak 3-5 razy w roku może się zdarzyć, że zorza się pojawi nad naszym krajem. Kiedy zacząłem podróżować do Arktyki i lepiej zrozumiałem to zjawisko, wysnułem teorię, że tak, da się zobaczyć 3 do 5 razy taką zorzę, ale w miesiącu. Zwracaliśmy do tej pory uwagę na zupełnie inne czynniki i wydaje mi się, że po prostu to zjawisko bardzo często mogliśmy przegapiać. Zacząłem postulować trochę inny sposób monitorowania go, zwracać uwagę na inne czynniki i być może częściej uda się na tę zorzę trafić. I okazało się, że tak jest.

W wiele nocy pogodnych w Polsce, jeśli wiemy, kiedy patrzeć – a mówimy tutaj czasami o kilku- lub kilkunastominutowych przedziałach czasowych w skali całej nocy – taką zorzę da się zobaczyć albo częściej zarejestrować. Biorąc pod uwagę zanieczyszczenie światłem, pozostają one poza zasięgiem nieuzbrojonego wzroku, ale aparat je uchwyci. Ale to, co wyłapie aparat, trafia do social mediów. Stąd wrażenie, że jest tych zjawisk więcej.

I to samo możemy powiedzieć o widoczności zorzy na niższych szerokościach geograficznych?

Tutaj akurat większe znaczenie może mieć wzrost aktywności słonecznej. Pamiętajmy o tym, że te zorze się u nas pojawiają, ale im większa aktywność, tym mamy do czynienia z silniejszymi zjawiskami na niższych szerokościach geograficznych. Zdarza się, że w Polsce je obserwujemy, ale nasz kraj nie jest jakimś ewenementem pod tym względem. Leżymy na 52-55 równoleżniku szerokości geograficznej, nie jesteśmy w aż tak dramatycznie złej sytuacji. Zdarzają się tu zorze, choć w bardzo subtelnych formach. Ale obserwacje zórz polarnych np. z Czech, Węgier czy nawet ze Słowenii to już jest coś, co zdarza się bardzo rzadko i wymaga naprawdę specyficznych warunków.

Gdzie w Polsce najłatwiej upolować zorzę?

To zdecydowanie polskie wybrzeże. Jest to najlepsze możliwe miejsce, wręcz stworzone do tego. Jest wysunięte najdalej na północ, a im bliżej Arktyki, tym łatwiej o wypatrzenie tego zjawiska. Z wybrzeża na północ mamy Bałtyk, tam nic nie świeci, dlatego niebo północne na plaży jest idealnie ciemne.

Wracając do astroturystyki od praktycznej strony. Zabierasz pasjonatów nieba na wycieczki w celu poszukiwania zórz czy obserwacji nieba. Kto jest najczęściej zainteresowany takimi wyprawami?

Mamy tutaj naprawdę cały przekrój społeczeństwa. Zastanawiałem się kiedyś nawet nad stworzeniem jakiejś oferty celowanej, targetowanej (śmiech), ale się nie da. To są ludzie z różnych przedziałów wiekowych i różnych grup społecznych. Łączy ich natomiast jedno – są zafascynowani obserwacją nieba. I może nie robią tego w tak zaawansowany sposób, jak np. ja, czy jacyś moi koledzy, którzy się w tym specjalizują, tylko od czasu do czasu lubią sobie spojrzeć w niebo i od zawsze marzyli, żeby taką zorzę zobaczyć. Rozumiem tego wagę. Ci ludzie zawsze jadą spełnić swoje marzenie.

Marzy im się czasem to nawet do takiego stopnia, że jadą z nami ludzie, którzy... nienawidzą zimy. I są potwornymi zmarzluchami. I dla nich wakacje to są ciepłe kraje i pobyt na plaży z drinkiem w ręku. Mimo tego są na tyle zdeterminowani, żeby wyruszyć do Arktyki na -15 stopni, tupać nogami na śniegu przez 5-6 godzin, bo ufają mi, że jeśli to zrobią, to będą mogli doświadczyć czegoś niezwykłego. No i później zwykle kończy się płaczem. Ale tym pozytywnym, ze wzruszenia, ze szczęścia. Kiedy na niebie pojawiają się tańczące fale kolorowego światła. Wtedy już nikomu nie jest zimno, już nikt nie jest zmęczony, już nikt nie ma do siebie pretensji, że mógł jednak lecieć do Egiptu. Ledwo czujemy palce u dłoni. A jednak w tych okolicznościach to wszystko przestaje być istotne. Liczy się to, co dzieje się na niebie. A dzieje się czasami tak, że trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Usłyszałeś kiedyś niezadowolenie ze strony klienta? Reklamację? I na podstawie tego od razu zapytam – czy uważasz, że takie wyprawy są dla każdego?

Takie pretensje, żale, reklamacje często słyszę w czasie pierwszej i drugiej nocy, kiedy jesteśmy na obserwacjach i widzimy pierwszą zorzę polarną. Wtedy na niebie pojawia się subtelna smuga, która lekko się wije i ma kolor bladomleczny, z pewnością nie jest bardzo kolorowa. Robimy jej zdjęcia aparatem, a tam wychodzą zielenie, róże, fiolety. I wtedy następuje konsternacja. Zaraz, zaraz, tak to wychodziło na zdjęciach i tak wychodzi teraz. A to tak nie wygląda gołym okiem? I wtedy ja mówię, że to nie jest zorza, na którą czekamy. Jak przyjdzie zorza, na którą czekam, i na którą chcę was zabrać, to wam pójdzie w pięty i zobaczycie gołym okiem to, co widać na zdjęciach. Zorze bywają różne. Są subtelniejsze, są słabsze, są mniej lub bardziej dynamiczne. Są też takie, które potrafią tak rozświetlić okolicę, że gwiazdy bledną, że na ziemi pojawiają się cienie.

Zawsze staram się kierować swoją ofertę do ludzi, którzy trochę mnie znają i wiedzą, z kim jadą. Wiedzą, że jadą z gościem, który jedzie zobaczyć najlepsze zorze polarne i wiedzą, że ja nie zadowalam się niczym. Bo to też jest moja pasja.

Na rynku są oferty, w których zorza polarna jest elementem większej całości. Moje wyprawy są inne, bo u mnie zorza jest głównym celem. Jedziemy zobaczyć najfajniejszą. Szukamy najlepszego miejsca i najbezpieczniejszego też. Czasem jedziemy samochodem 2-3 godziny, żeby trafić na prawdziwe perełki.

Czy jako osoba, która zorganizowała już trochę tych wyjazdów astroturystycznych, nadal cię to kręci? I obserwowanie, i organizowanie?

Bez dwóch zdań! Mam wielką frajdę, bo wyruszając do Arktyki, mam pod swoimi skrzydłami ludzi, którzy dobrze wiedzą, po co jedziemy, wiedzą, w jaki sposób ja działam. Że czasem dzień musi być poświęcony na odpoczynek, a nie na super intensywne zwiedzanie okolicy. Właśnie po to, żeby później mieć siłę na wypatrywanie zorzy. To nie są typowe wyjazdy turystyczne. Dla nas zorza, ta najfajniejsza, jest celem.

Każda noc z zorzą jest inna, nie ma dwóch takich samych, dlatego po 10 latach robienia tego, nie sposób mi czuć zmęczenie tym. A to że w marcu padam na twarz, to już jest rzecz do pominięcia. (śmiech)

Podsumowując. Od czego może zacząć swoją przygodę z astroturystyką ktoś, kto do tej pory tego nie robił, a chce spróbować? Jakie miejsce byś polecił osobie, która miałaby to zrobić pierwszy raz?

Na pierwszy raz polecałbym zrobić coś bardzo prostego. Warto zajrzeć na fora lub grupy poświęcone obserwacji nocnego nieba lub też popytać osoby, które się tym zajmują, gdzie w okolicy można znaleźć fajną rozległą łąkę, z dala od świateł, z ładnym widokiem i z w miarę ciemnym niebem, gdzie można pojechać i spędzić po prostu noc. Ta noc jednak powinna być spędzona z niebem. Nie ze smartfonem, nie z przyjaciółmi czy rodziną. Usiądźmy na leżaku i gapmy się w niebo. Szczególnie w okresie letnim. Sierpień i wrzesień to doskonały czas, kiedy te noce nie są bardzo zimne.

A potem zacznijmy stawiać poprzeczkę wyżej. Pojedźmy, zobaczmy, jak wygląda naprawdę takie ciemne niebo. Ruszmy w Bieszczady, pójdźmy na jakiś organizowany tam pokaz nieba. Potem będziemy mogli myśleć o wyruszaniu w miejsca, w których można upolować już konkretne zjawiska typu zorza polarna czy zaćmienie Słońca. Dlaczego warto tam pojechać? Bo najlepsza zorza w Polsce nie będzie się równała najgorszej w Arktyce, a całkowite zaćmienie Słońca w Polsce będzie widoczne, ale... w 2154 roku. Łatwiej będzie sięgnąć po bilet lotniczy i wyruszyć w 2024 roku do USA, a w 2026 do Hiszpanii.

Najpiękniejsze jest jednak to, że na zaćmienia przyjeżdżają często ludzie, którzy mówią, że to robią pierwszy i ostatni raz. To nigdy nie jest ich ostatni raz. Kiedy tarcza Księżyca odsłoni tylko pierwsze promienie Słońca, to każdy zdaje sobie sprawę z jednej rzeczy – to trwało zdecydowanie za krótko. Dlatego chce to zobaczyć jeszcze raz. I później spotykam na kolejnych zaćmieniach ludzi, których widziałem w poprzednich latach. Stanie w cieniu Księżyca jest po prostu uzależniające.

Czytaj też:
Karol Wójcicki: Potrafiłem zaczepiać obcych na przystanku i pokazywać im przelot ISS
Czytaj też:
Satelity Starlink Elona Muska zagrożeniem dla badań astronomicznych? „Są teraz wyjątkowo dobrze widoczne”

Źródło: WPROST.pl