Na taką przygodę, szczególnie w pojedynkę, nie porwałby się każdy. Emma, która w mediach społecznościowych znana jest z profilu @wszystkiegóryświata, patrzyła na tę wędrówkę, jak na coś osiągalnego i potrzebnego. Nie od razu rzuciła się na głęboką wodę – przed samotną wyprawą w Góry Dynarskie odbyła wiele innych. Podróżniczka zdążyła zapoznać się już m.in. z Karpatami po stronie rumuńskiej czy ukraińskiej, przemierzała też pasmo Rodopy, góry Atlas czy łańcuch Kaukaz. Skąd pomysł na to wybrać niepopularne tereny na Bałkanach i pokonać pieszo 1250 km szlakiem Via Dinarica? Czy warto tam w ogóle zaglądać? O to i o wiele innych kwestii zapytaliśmy naszą bohaterkę.
Paulina Kopeć, Wprost.pl: Zanim opowiesz mi o pieszej wędrówce przez Góry Dynarskie, muszę zadać ci to jedno podstawowe, ale ważne pytanie. Skąd wzięła się twoja miłość do gór?
Emma Pawłowska: To bardzo dobre pytanie, bo nie pamiętam, w którym dokładnie momencie pojawiło się większe olśnienie. Chyba nie była to konkretna chwila, choć odkąd pamiętam, dużo chodziłam po górach. Myślę, że to pasja wyniesiona z dzieciństwa – taka chęć bycia blisko natury. Od zawsze lubiłam przebywać na jej łonie i w każdej chwili wolnej od szkoły spędzałam czas na zewnątrz. To, co robię dziś, jest trochę przedłużeniem tego, co kiełkowało we mnie już dawno. Dzisiejsze wyprawy to oczywiście coś bardziej wymagającego niż tamto przebywanie w lesie, teraz chcę eksplorować ciągle nowe szlaki i poznawać góry.
No właśnie, jak to jest z tym poznawaniem? Na swojej stronie facebookowej „reklamujesz” się hasłem: „Chciałabym poznać wszystkie góry świata”. Co przez to rozumiesz? Czy to w ogóle możliwe?
Wiem, że brzmi to dość butnie i odważnie. To jest pewnego rodzaju projekt, który chciałabym realizować przez całe życie. Celowo w tym zdaniu użyłam słowa „poznać”, a nie „przejść”, bo to duża różnica. To ma dla mnie większe znaczenie, a że z wykształcenia jestem filozofką, to podchodzę do tego bardzo refleksyjnie. Zauważyłam, że kiedyś zdarzało mi się dużo jeździć w góry, chodzić po nich i ostatecznie mało z tego wynosić. Przykładowo jedziemy, przywozimy z tego nawet fajne wrażenia, wspomnienia, zdjęcia, możemy się pochwalić przed znajomymi, ale często w głębi niewiele doświadczamy z tego miejsca tak naprawdę. Mało wiemy o kulturze czy miejscowych problemach, jakie spotykają tamtejszych ludzi. Z czasem zaczęłam zadawać sobie różne pytania i wiedziałam, że moje czysto turystyczne wędrowanie chcę zamieniać w głębsze poznawanie górskich przestrzeni. Ten styl jest mi bliższy.
Uznając, że jeszcze wiele rzeczy w życiu przede mną, chciałabym odwiedzać różne pasma na świecie, ale też jednocześnie zagłębiać się w wiedzę o nich m.in. kwestie związane z klimatem, zagrożeniami związanymi z turystką. Zależy mi też, by sprawdzać, jak dane miejsce zmienia się po latach lub w różnych porach roku, więc chętnie wracam w dane pasma górskie po kilka razy, by poznawać je dokładniej. To moim zdaniem bardzo żmudna forma podróżowania i może mniej atrakcyjna dla kogoś, kto liczy tylko na przejrzenie moich relacji w social mediach, ale na pewno możliwa do realizowania. Chcę czuć się z tym dobrze i w takim stylu wędrówek widzę dla siebie największą wartość.
To, o czym mówisz, jest bardzo ważne, bo żyjemy dziś w pewnej kulturze Instagrama i innych social mediów, gdzie karmimy się głównie obrazami i chcemy dobrze wypaść przed innymi. Nie zawsze niestety umiemy poznać dane miejsce, a czasem po prostu ważne jest, by je „zaliczyć”. Od dawna twa u ciebie to bardziej świadome odkrywanie gór?
Myślę, że od około 10 lat. Intensywność tych przygód zależna jest od wielu czynników m.in. finansowych i czasowych. Wcześniej też było sporo chodzenia, ale wspominam to jako takie luźne, mniej zaangażowane wypady.
Przejdźmy do twojej wędrówki po Górach Dynarskich. Dlaczego akurat one?
Te góry interesowały mnie już od jakiegoś czasu. Zawsze uważałam je za jedne z najdzikszych gór w Europie i bardzo chciałam je głębiej eksplorować. Jako że wcześniej wędrowałam już po innych dzikich terenach m.in. Karpatach rumuńskich, chciałam zobaczyć jeszcze więcej. Stwierdziłam, że skoro Góry Dynarskie są takie długie, to czemu by nie przejść ich za jednym razem. Moje życie tak się ułożyło, że mogłam sobie na to pozwolić. Później zaczęło się planowanie i przygotowania. Sama realizacja pomysłu odbyła się w minionym okresie letnim, czyli na przełomie lipca i sierpnia. Zaczęło się w jednej z małych miejscowości Słowenii, gdzie oficjalnie zaczyna się szlak, a zakończyło w Albanii. Cała przeprawa trwała 59 dni, czyli około dwóch miesięcy. Interesowała mnie dzikość, ale też bałkańskość. Chciałam mieć więcej czasu, by poznać te miejsca, taka wyprawa daje więcej możliwości niż np. kilkudniowa wycieczka.
Co było najbardziej wymagające w tym wszystkim? Szlak Via Dinarica ma około 1250 km, więc to stanowi spore wyzwanie.
Jedną z najbardziej wymagających rzeczy była sama logistyka. Przez to, że te góry są dzikie, są też pozbawione – w naszym rozumieniu – zaawansowanej infrastruktury turystycznej. Przygotowując się do jednorazowego przejścia całego szlaku, trzeba się mocno natrudzić, żeby zorganizować to dobrze. Moim sposobem było podzielenie szlaku na etapy. Chodziło głównie o wyznaczenie punktów, w których mogę kupić żywność i wiedziałam, że zawsze muszę docierać od jednego do kolejnego takiego miejsca. Zdarzają się tam one tylko raz na jakiś czas, więc trzeba to mieć na uwadze. Zadbać musiałam też o wodę. Na Bałkanach panują bardzo duże upały, dlatego jest ona niezbędna. Gdybym miała podsumować moje przygotowania, to zajęły około pół roku. Było to m.in. kompletowanie brakującego sprzętu czy właśnie ustalanie, jak to zrealizować logistycznie. Będąc na miejscu, spałam głównie w namiocie, często na dziko, ale bywały to też schroniska czy domy lokalsów. Co najważniejsze nie miałam sztywno ułożonych odcinków podzielonych na dni. Ceniłam sobie swobodę i to, że jeśli gdzieś mi się spodoba, to właśnie tam się zatrzymam, czy przenocuję.
A co z aspektami kondycji czy siły fizycznej?
Oczywiście przygotowanie fizyczne też jest bardzo istotne, z tym że ja na ogół przez cały czas prowadziłam raczej aktywny tryb życia. Przed wyjazdem prowadziłam zwiększoną aktywność ruchową i dużo chodziłam po górach. Z perspektywy czasu myślę, że tego typu przygotowanie jest dla mnie mniej istotne, a o wiele ważniejsze jest to psychiczne, dotyczące głowy. Nasz umysł często jest zagadką, bo nigdy nie wiemy do końca czy będziemy w stanie znieść np. dwumiesięczne zostawienie codziennych wygód i rozłąkę z bliskimi. Tego typu rzeczy zwykle trudno przećwiczyć i czasem nie ma jak się przygotować. Gdy już znajdziemy się w danej sytuacji, nasze reakcje mogą sprawić wiele niespodzianek.
Sama piesza wędrówka z fizycznego punktu widzenia jest w mojej opinii do zrobienia przez każdego. Były dni, kiedy szłam tylko 10 km, a były takie, że robiłam 35 km. Zależało to od przewyższeń, warunków pogodowych i czasem niezależnych ode mnie sytuacji.
Jakie – twoimi oczami – są Góry Dynarskie? Co cię w nich zauroczyło lub zdziwiło? Uważasz, że te przestrzenie warte są eksplorowania?
Najbardziej zaskakiwała mnie różnorodność krajobrazów. To jest aż 1250 km, więc to zbyt długi dystans, by krajobraz się nie zmieniał w kalejdoskopie. Przed oczami miałam szczyty przypominające Tatry Wysokie czy lasy gęste i zielone jak Puszcza Białowieska. Do tego mijałam niekończące się pagórki pokryte trawą, pastwiska dla owiec, głębokie wąwozy, gdzie płynęły rzeki czy wodospady. Mimo że spodziewałam się takich uroków, to byłam bardzo zaskoczona. Oglądając to wszystko, trudno było się nie wzruszyć.
Poza tymi aspektami wizualnymi ważna i zaskakująca była też różnorodność kulturowa i etniczna. Na szlaku przechodzi się aż przez pięć krajów, czyli Słowenię, Chorwację, Bośnię i Hercegowinę, Czarnogórę i Albanię. Pomimo że są rzeczy, które mieszkańców tych państw łączą, to są też takie, które sprawiają, że są kompletnie inni. W ciągu tych dwóch miesięcy da się to dostrzec i obserwowanie różnorodności wśród ludzi to coś bardzo ciekawego.
Czy któraś z różnic najbardziej zapadła ci w pamięć?
Zasadniczą różnicą, o którą często lubiłam zagajać w rozmowach, była kwestia pojmowania bałkańskości jako takiej. O ile Słoweńcy rzadko utożsamiali się z Bałkanami i czasem nawet krzywili się samą myśl, że ktoś może ich w ten sposób określać, o tyle Bośniacy czy Albańczycy zdecydowanie chętniej identyfikowali się jako mieszkańcy Bałkanów. Chorwaci byli w tej kwestii dla mnie największą zagadką – nie chcieli zbyt często nazywać sami siebie Bałkańczykami, ale jednak zdarzało mi się słyszeć z ich ust: „We are Balkan” – najczęściej w sytuacji, kiedy zamierzali się usprawiedliwić z jakiegoś zachowania albo komentowali dziwne przepisy prawne czy biurokrację. Wspomnienia o Jugosławii, do której spora część terenów, przez które przechodziłam, niegdyś należała, również inaczej przedstawiane były przez mieszkańców Słowenii czy Chorwacji, a inaczej w Bośni i Hercegowinie czy Czarnogórze. Obserwowałam też trochę bardziej prozaiczne różnice w podejściu do mnie samej, jako samotnej wędrowczyni – o ile w Słowenii czy Chorwacji nie byłam „wielkim zaskoczeniem” dla lokalsów, o tyle w Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Albanii już tak. Typowe pytanie o to, czy mam męża i dzieci, zdecydowanie częściej słyszy się wciąż w tych ostatnich.
Miałaś takie miejsce na wyprawie, które najbardziej cię urzekło? Któryś odcinek najlepiej wspominasz?
Na mnie zdecydowanie największe wrażenie zrobił odcinek w Bośni i Hercegowinie. Gdy wychodziłam z Bośni i znajdowałam się już na terenie Czarnogóry, to miałam wielkie poczucie niedosytu. To było tylko 330 km, ale czułam się tam wyjątkowo dobrze. Podobał mi się praktycznie cały szlak, widoki były absolutnie piękne, trasy czyste, dobrze poprowadzone, wszystko zadbane i spotykałam tam też wyjątkowych ludzi. Oczywiście nie chcę ujmować wszystkim pozostałym narodom, bo gościnności doświadczałam praktycznie wszędzie, ale tam było dość szczególnie. Po całym przejściu Via Dinarica miałam takie poczucie, że gdybym miała gdzieś wrócić, to na pierwszym miejscu byłaby właśnie Bośnia i Hercegowina. Chętnie mogłabym ją jeszcze eksplorować. Wspominam to najmilej i najcieplej, i tam też najmniej było sytuacji zagubienia, dobrze odnajdowałam się na szlaku, byłam naprawdę zadowolona.
Co ciekawe, początkowo przy planowaniu wyprawy to właśnie z bośniacką częścią szlaku miałam największe logistyczne i organizacyjne problemy. Gdy mówiłam znajomym, że będę w Bośni, spotykałam się raczej z mieszanymi reakcjami. To samo dotyczyło Albanii. Niektórzy mieli wrażenie, że to kraje Trzeciego Świata i że nie spotka mnie tam nic dobrego. Gdy dużo nasłuchałam się o takich wątpliwościach czy opiniach, to sama zaczęłam się niepokoić, ale ostatecznie taki kraj jak Bośnia okazuje się wyjątkowym zaskoczeniem — w pozytywnym tego słowa znaczeniu, pod każdym względem.
Gdy sama kiedyś jechałam do Bośni, też miałam wątpliwości. Rzeczywiście mogę potwierdzić, że ten kraj ma w sobie coś wyjątkowego.
Tak. Myślę, że Bośnia i Hercegowina mimo wszystko jest dziś coraz chętniej odwiedzana i że ten trend będzie się nasilał. Niegdyś Polacy, szukając dzikich terenów w górach, wybierali szlaki w Ukrainie. Teraz z wiadomych powodów jest to trudne, więc myślę, że dlatego zaczniemy i zaczynamy obierać inne mniej popularne kierunki. Moim zdaniem Bośnia będzie tutaj takim naturalnym wyborem, bo nie jest turystyczna, a przepiękna. Myślę, że prawdziwy boom dopiero przed tym krajem. Jeśli ktoś chce odkrywać go tak na spokojnie, to to jest dobry moment, bo z biegiem lat może być coraz tłoczniej.
Gdy już tak wędrowałaś, to nie tylko cieszyłaś się pięknymi krajobrazami czy obserwowałaś różnice. W ciągu dwóch miesięcy na pewno sporo zdążyło się wydarzyć i nie wszystko dało się przewidzieć. Na pewno były jakieś komplikacje, czy coś, co sprawiało trudności w trakcie.
Gdy już byłam na szlaku, najtrudniej było znieść koszmarne upały. Ja jestem osobą, która ich nie znosi, wolę chłodne przestrzenie. Z tego powodu wiele osób się dziwiło, a znajomi się śmiali, że, jak mogę sobie to robić. Drugą ważną rzeczą były psy pasterskie i bezpańskie. Spotykałam ich hordy i to nawet w górach. One zdecydowanie są zmorą, gdy przebywa się na miejscu – na całych Bałkanach. To nie jest tak, że spotykałam je codziennie, natomiast musiałam być przygotowana. Na wszelki wypadek miałam kijki i gaz pieprzowy, ale na szczęście nie musiałam go używać. Wszelkie takie spotkania kończyły się na stresie i nerwach.
Ogólnie sami twórcy szlaku mają też swoją listę zagrożeń, na które trzeba być gotowym. Na niej znajdują się właśnie psy, pogoda – zwłaszcza latem – oraz, co bardzo ważne – pola minowe. One są oznaczone na mapach oraz w terenie, ale trzeba je mieć na uwadze, by czegoś nie przeoczyć. Dużo terenów nierozminowanych jest w Bośni, więc na poboczach przy szlakach pojawiają się oznaczenia, by nie schodzić poza dany obręb. Ponadto istotna jest kwesta nawigacyjna, czyli niezbyt dobrze oznaczone odcinki. Najwięcej problematycznych miejsc jest w Chorwacji, gdzie niekiedy łatwo się zgubić. Miałam kilka takich sytuacji, które sprawiały mi problemy z odnalezieniem się, ale na szczęście nie były to sytuacje kryzysowe – zawsze udawało mi się z tego wyjść.
W takich sytuacjach na pewno czasem raźniej byłoby być na miejscu z kimś. Ważnym aspektem twojej wyprawy jest to, że była ona samotna. Dlaczego wybierasz akurat taki styl wędrowania? Nie masz przed tym obaw? Często słyszę gdzieś sygnały, że jeśli chodzi o góry, to lepiej chodzić z kimś, bo to o wiele bezpieczniejsze.
W tym przypadku wybieram samodzielność, bo traktuje to jako moje bardzo indywidualne przeżycie, jest to moja świadoma decyzja. To też pasuje do mojego charakteru i osobowości. Praktycznie od zawsze wędruję solo i bardzo często wybieram taki tryb. Oczywiście to nie jest tak, że całkowicie odcinam się od znajomych i rezygnuję z wyjazdów w góry z nimi. Na szczęście mam wokół siebie ludzi, którzy lubią takie rzeczy, więc jeśli mam możliwość pojechania gdzieś wspólnie, to też z tego korzystam. Nie ukrywam, że mimo wszystko podczas wędrówek samodzielnych sama ze sobą czuję się najlepiej i najpewniej. Bardzo lubię to uczucie.
Wiem, że gdy jestem sama, muszę jeszcze bardziej uważać, bo wtedy mam np. większe szanse na spotkanie niedźwiedzia — robię mniej hałasu niż grupa. Z tego powodu chodząc, słucham głośno podcastów – oczywiście starając się zachować zdrowy umiar. Czasem też śpiewam pod nosem.
Mimo wszystko to też jest tak, że gdy ktoś mnie pyta, czy lepiej wybrać się solo, czy z kimś, to nigdy nie doradzam wyprawy w góry samemu. To wynika z poczucia społecznej czy publicznej odpowiedzialności za słowa. Nie chcę zachęcać kogokolwiek do takiego stylu, bo to trzeba poczuć samemu i mieć świadomość możliwych konsekwencji. Zanim ja wybrałam się w takie tereny jak Góry Dynarskie, zdecydowanie długo chodziłam po tych mniej dzikich. Starałam się stopniowo dawkować sobie tę trudność, szlifując też umiejętności. Dodam, że nie mam też natury ryzykantki i nigdy nie robię czegoś za wszelką cenę. Znam swoje granice i gdy chcę je przekraczać, to robię to powoli.
Jesteś przykładem na to, że można, ale nie oznacza to, że każdy da radę to zrobić. To bardzo ważne, że mówisz o mierzeniu siły na zamiary.
Ja po sobie widzę, że w ogóle w trakcie tej wyprawy najwięcej dał mi np. sam okres tych przygotowań i próby zrealizowania tego celu niż już samo wykonanie zadania i przejście. To było poprzedzone szeregiem działań i wyrzeczeń, których nie widać na pierwszy rzut oka. Ludzie, którzy mnie obserwują, dostrzegają zwykle wierzchołek góry – bo też nie mają jak dostrzec więcej – i nie czują tego wysiłku, który podjęłam, zanim wyruszyłam. W moim przypadku było to m.in. zwolnienie się z pracy i utrata stałego źródła dochodu. To było też mierzenie się z niepewnością, co będzie po tym, gdy wrócę. Podczas samotnej wędrówki trzeba sobie z takimi myślami radzić, musiałam być na to gotowa. Myślę, że za rzadko mówi się o tym, że samo podjęcie decyzji i zrealizowanie dużego celu nie wymaga tyle wysiłku, co właśnie planowanie tego, przygotowanie się i to, co się dzieje z nami po tym, gdy wrócimy.
Gdy chodzi się samemu, na pewno o wiele cenniejsze stają się spotkania z innymi ludźmi na szlaku czy po prostu w trakcie wędrówki. Jak to było w twoim przypadku. Dużo było takich sytuacji?
Przeważały u mnie spotkania z lokalsami. Jeśli chodzi o takie osoby jak ja, to w ciągu tych dwóch miesięcy mogłabym je policzyć na palcach jednej ręki. Sporo było takich turystów, którzy byli po prostu na danym odcinku i to była ich jednodniowa lub kilkudniowa wycieczka. Najwięcej czasu i okazji miałam, by rozmawiać z mieszkańcami Bałkanów. Mierzyłam się z blokadami językowymi, ale wtedy pomagał translator. Wbrew pozorom udało się przeprowadzić wiele ciekawych i głębszych dyskusji. Spotykałam się z bardzo dużą bałkańską otwartością i gościnnością. Tamtejsi ludzie śmiało przyjmowali mnie w swoich domach, oferowali nocleg czy posiłek i prysznic. Bardzo chętnie z tego korzystałam. To była też fajna okazja do zobaczenia tego, jak mieszkają i żyją. W Bośni, Czarnogórze czy Albanii często były to rodziny nawet trzypokoleniowe żyjące razem pod jednym dachem. W Czarnogórze miałam dziwnego farta, bo bardzo często trafiałam na mundurowych i zastanawiałam się, z czego to wynika. Zdarzało mi się słuchać ich osobliwych historii związanych z pracą m.in. w policji, ale na pewno nie chciałabym ich przytaczać publicznie.
Pamiętasz to uczucie, gdy już udało się osiągnąć twój cel i dojść do końca szlaku?
Zanim dotarłam do celu, ostatnie kroki były bardzo trudne. Było to w Albanii w Górach Północnoalbańskich. Mowa o okresie, gdzie miałam przed sobą największe przewyższenia i bardzo zmienne warunki pogodowe, m.in. dużo burz. To właśnie Czarnogóra i Albania najbardziej zmęczyły mnie fizycznie i psychicznie. Bywały dni, że dla własnego bezpieczeństwa musiałam zawracać, więc wszystko się wydłużało. To było mocno męczące. Z tych powodów dojście do mety było dla mnie pewnego rodzaju ulgą. Nie miałam poczucia smutku, że to się skończyło, ale czułam się z tym bardzo dobrze. Chciałam wrócić już do domu.
Na końcu nie miałam poczucia, że odniosłam wielki sukces, czy pokonałam słabości. Odbierałam to bardziej przez pryzmat zebrania kolejnego bardzo dużego i ważnego doświadczenia, i ta myśl dawała mi siłę.
A jak to jest u ciebie dzisiaj? Planujesz kolejne samotne wędrówki?
Po powrocie wróciłam do działalności jako wolny strzelec. Mam różnego typu plany, nawet te dalekosiężne, które nie będą do zrealizowania na ten moment. Dla mnie bardzo ważne jest, by finansować sobie to wszystko samodzielnie, więc też to wymaga czasem więcej czasu. Aktualnie prowadzę m.in. szkolenia dla kobiet chcących wędrować m.in. po górach. Dotyczą chociażby nawigacji czy biwakowania. Często pracuję w różnych miejscach i dzięki temu mam większą swobodę np. w organizowaniu wyjazdów i łączeniu tego z pracą.
Na mojej liście są np. Andy, które bardzo chciałabym obejść, ale muszę jeszcze na to poczekać. Wiele innych rzeczy będę też realizować na bieżąco. Mam już pomysły na to lato, ale przyjmuję aktualnie taką taktykę, by nie opowiadać o tym za szybko. Z ciekawszych rzeczy, to niebawem z grupą jadę do Nepalu. Później będzie też moja indywidualna wyprawa, jednak ma być inna niż Via Dinarica. Nie powinna być długa i raczej będzie się wiązała z zaszyciem się w górach na miesiąc bez dostępu do dóbr cywilizacji.
Czytaj też:
Zdobył Świętego Graala każdego miłośnika gór. Opowiada, jak przeszedł 502 km w 11 dniCzytaj też:
15 kg na plecach i 80 km w pięć dni. Tak wyglądał survival Polki na Islandii