Główny Szlak Beskidzki, o którym mowa, często nazywany w skrócie po prostu GSB, jest jednym z największych marzeń wielu pasjonatów górskich. Liczy około 496 km i stanowi naprawdę spore wyzwanie. Przemierzając go, można zobaczyć przepiękne szczyty, które ciągną się aż od Bieszczad po główne pasma polskich Beskidów. Trasa może zaczynać się lub kończyć w Wołosatem lub Ustroniu – zależy, od której strony będziemy chcieli zacząć. Darek postawił na pierwszy ze wspomnianych punktów.
Paulina Kopeć, Wprost.pl: Z tego co wiem, od zawsze lubiłeś góry. W ostatnich latach szczególnie zaangażowałeś się w takie wyprawy i zacząłeś brać udział w dość wymagających i dużych wydarzeniach jak Julian Alps Trail Run, Niepokorny Mnich Pieniny Ultra Trail i przeszedłeś Główny Szlak Beskidzki. Skąd to zainteresowanie?
Darek Przybysławski: Odpowiedź jest chyba prosta. Każdy, kto kiedyś był w górach – niezależnie od tego czy w trudnym terenie, czy łatwym, wie, jak szybko można zakochać się w tych widokach. U mnie to już taka miłość bezwarunkowa, odkąd pamiętam, i dlatego ciągle tam wracam. Miałem ambicje, by bardziej aktywnie spędzać czas i podejmować się też dłuższych akcji, bardziej wymagających. Dla mnie każda opcja jest ważna, ale rzeczywiście sięgam też po wyzwania i te wydarzenia, o których wspomniałaś, na pewno takimi były.
Pierwsze poważniejsze zadania zacząłem wykonywać około dwóch lat temu. Czasem zarywało się noce, jeździło prosto po pracy, by zrobić jak najwięcej górskich schodów i oglądać wschody słońca. Rok temu znalazłem się na biegu górskim tzw. Niepokornym Mnichu w Pieninach, bo biegł znajomy Rafał i wtedy też postanowiłem, że sam zrobię taki ultramaraton. Udało się. W zeszłym roku biegłem pierwsze zawody i był to maraton 43km Pieniny Ultra Trail, a w tym roku przed GSB biegłem 96km na Pieninach i to był właśnie wspomninany Mnich.To wszystko powoli kiełkowało, stopniowo się inspirowałem i chciałem więcej. Cieszy mnie, gdy mogę spędzać w górach długie godziny, na to pozwalał też właśnie GSB.
Chciałbym skoncentrować głównie na twojej przygodzie związanej z tym szlakiem. 502 km w 11 dni z Wołosatego do Ustronia brzmi intrygująco. Wiele osób marzy, by mieć za sobą taki dystans. Wielu walczy o jak najlepsze wyniki. Na jakim etapie twoich doświadczeń podjąłeś się tego zadania?
GSB to taki święty Graal każdego, kto lubi poruszać się po górach. Początkowo myślałem, że zdobędę go dopiero na emeryturze, a że mam dopiero 30 lat, to musiałbym jeszcze długo poczekać. Tak się złożyło, że zabrakło mi cierpliwości i postanowiłem przejść szlak w tym roku. To wyzwanie czasochłonne, bo trzeba się przygotować wcześniej. Myślę, że wyszło przypadkowo. Czy byłem bardzo doświadczony? Nie czuję się sportowcem, ale miałem już za sobą sporo górskich dystansów. Około miesiąca wcześniej też biegłem w ultramaratonie, więc byłem już idealnie rozgrzany.
Na GSB postanowiłem pójść z kolegą Łukaszem. Podjęliśmy tę decyzję, będąc w saunie. To było śmieszne, bo gadaliśmy tak na luzie i chyba nie podejrzewaliśmy, że padnie taka deklaracja. Ustaliliśmy termin i spróbowaliśmy.
Czym charakteryzuje się Główny Szlak Beskidzki?
Ma w pewnym sensie dwojaki charakter. Z jednej strony jest takim mozołem, który czasem prowadzi cię dziesiątki kilometrów w identycznej scenerii, nic się nie dzieje i człowiek musi uczyć się żyć sam ze sobą, z drugiej strony teren bogaty jest w piękne ekspozycje. Takie są m.in. w Bieszczadach przy Połoninie – długie piękne zejścia i widok na góry. To są dwie skrajności – albo ciągle się jarasz, albo trzymasz głowę w dole i oglądasz buty, bo jest nudno.
Technicznie szlak prowadzi mocno pod górę. Człowiek pokonuje tam wszystkie swoje słabości. Po czasie przypominasz sobie o starych kontuzjach, które wychodzą. Jest wymagająco, ale to teren do przejścia, bo niektórzy wybierają się tu nawet z dziećmi, choć wtedy trzeba mieć na pewno większy zapas czasu. Najważniejsze, by mieć poukładane w głowie. Warto dodać, że najdłuższy odcinek bez cywilizacji miał około 30 km, tak poza tym, zawsze można było gdzieś zejść. Idąc GSB, nie jest się zupełnie odciętym od świata.
Ty przemierzyłeś szlak względnie szybko. Z tego co wiem, 21 dni to taka norma, ty zrobiłeś to w 11. Taki był cel? Jak mieliście to zaplanowane?
Zaczęliśmy w Wołosatem w Bieszczadach. Zaplanowaliśmy pierwsze trzy dni trasy i noclegi na ten czas. Później wszystko działo się na bieżąco, bo wiedzieliśmy, że nie przewidzimy pewnych opóźnień wynikających z warunków atmosferycznych czy kontuzji. Nie mieliśmy namiotów, tylko zawsze gdzieś schodziliśmy do pokojów. Bliscy byli na telefonie i często pomagali nam ogarniać rzeczy tego typu na szybko. Cel był taki, by zrobić to dość szybko, bo mieliśmy ograniczony urlop – głównie chodziło o to. Pomysł, by zrobić to w jedenaście dni, pojawił się dnia piątego, to była iskra – poczuliśmy, że nas na to stać, że jesteśmy wystarczająco silni.
Byliśmy nastawieni na wstawanie o 6 rano i 12 godzin drogi dziennie. Po drodze był odpoczynek, opatrzenie ran i to taka rutyna. Średnio wychodziło po około 45 km dziennie, ale tak naprawdę było różnie, w zależności od możliwości czy terenu.
To musiało być męczące. Co było najtrudniejsze?
To było wymagające i dla ciała, i dla głowy. Dla mnie najtrudniejsze okazało się pierwsze zejście z Połoniny Wetlińskiej do przystanku Smerek. Okropnie się dłużyło, a to dopiero pierwszy dzień. Najbardziej to zapamiętałem, zastanawiałem się, co my właściwie robimy. To były kryzysy w głowie. Było się poza sferą komfortu i do tego to zmęczenie.
Każdy kryzys trwał do przystanku z porządnym jedzeniem. Gdy człowiek się posili, to natychmiast humor się poprawia. Gdy trzeciego dnia schodziliśmy do Puław w Beskidzie Niskim, bardzo marudziliśmy, ale jak zatrzymaliśmy się na obiad, wtedy wszystko puściło, znów mieliśmy nowe siły.
Tak typowo fizycznie też odczuwało się to dość mocno, choć im dłużej szedłem, tym bardziej ciało się przyzwyczajało. Wbrew pozorom to początek był najgorszy, miałem wtedy najwięcej zwątpień. Plecy musiały przyzwyczaić się do plecaka, a nogi rozgrzać. Problemem było dla mnie też, że mierzyłem się z dawną kontuzją, ale ogólnie nie czułem dużego przemęczenia ciała, nie było to dla mnie wycieńczające. Przykładowo piątego dnia byliśmy już totalnie zaprawieni w akcji.
Pewnie niektóre odcinki szczególnie dawały w kość.
Najgorszy był początek w Bieszczadach. Tak poza tym było raczej dobrze, choć zależy, czy mówimy o ciele, czy psychice. Myślę, że np. Beskid Niski technicznie jest najłatwiejszy – chodzi się pięknymi polanami – trzeba też jednak pamiętać, że czasem górki wyrastają nagle spod ziemi i może być stromo. Jest to też teren ciężki dla głowy, bo ciągle widzi się to samo. Dalsze tereny też nie są zbyt wymagające. Oczywiście to są góry i nie można tego lekceważyć, ale przy zachowaniu zdrowych zasad bezpieczeństwa nic się raczej nie stanie.
Jestem ciekawa najciekawszych momentów. Co najbardziej zachwyca na GSB?
Myślę, że zapach. To jest coś niesamowitego. Szlak w każdym miejscu pachnie inaczej i to jest taki zapach, którego nigdy nie czułaś wcześniej. Wpływ na to miał dany okres i pora roku. Do tego wszystkiego śpiew ptaków. To mnie zauroczyło najbardziej. Ciągle pociągałem nosem i wytężałem słuch. Nie widoki były wtedy najważniejsze, bo te góry widziałem wiele razy. Podobno zimą jest zupełnie inaczej i nic nie czuć. To ciekawy aspekt, że pora tak bardzo może decydować o tym, jakie doświadczenia i wspomnienia zbierzemy.
Ciekawa była Łemkowyna w Beskidzie Niskim. Tam jest tak dziko, ludzie mają zupełnie inną mentalność, do tego jest pyszne jedzenie. Znaleźliśmy tam fenomenalną miejscówkę, wszystko wyglądało, jakby zatrzymało się w czasie trzydzieści lat temu.
Pamiętam też taką chwilę, jak pierwszy raz z Lubania, czyli Gorczyńskiego Szczytu zobaczyłem Babią Górę – poczułem, że zbliżam się do domu – choć zostało nam jeszcze około 180 km do celu. Babia kojarzy mi się z szybkimi akcjami na spontanie, często tam przyjeżdżałem wcześniej. Miałem wtedy refleksję, że już dużo za mną, a wiele przede mną, ale już czułem zapach domu, czułem się jak u siebie i – choć to trudne do wyjaśnienia – wiedziałem, że jestem blisko.
Miejsca, które mnie najbardziej urzekały to np. sklepy na pobliskich wsiach, gdzie można było kupić piwo, bo to miało swojski, specyficzny klimat. Główny Szlak Beskidzki wyciąga z ciebie zachwyt nad najprostszymi rzeczami, czyli zapachem, sztachetą w płocie, łóżkiem na koniec dnia czy jedzeniem.
Nie czuliście się zagrożeni, nie było ryzyka, że się zgubicie?
Raczej nie, choć musieliśmy uważać m.in. na tabliczki w Beskidach ostrzegające przed niedźwiedziami. Raz widzieliśmy odciśnięte łapy, więc na pewno gdzieś tam chodziły, ale nie doszło do spotkania. Nie pamiętam, żebyśmy chodzili przestraszeni czy czegoś się bali, raczej byliśmy nastawieni pozytywnie.
Raz się zgubiliśmy, ale to wynikało z zamyślenia. Gdy drugiego dnia startowaliśmy ze schroniska, zamiast skręcić, poszliśmy prosto. Nie zwróciliśmy uwagę na oznaczenie i musieliśmy się wracać po przejściu około 1,5 km. Poza tym oznaczenia na GSB są teraz bardzo dobre, niedawno wymieniali wszystkie tablice na nowe, więc jest super.
Pewnie nie ominęły was jakieś ciekawe spotkania z innymi ludźmi podobnymi do was.
Tak. Spotykalismy sporo ludzi, ale zwykle rozmawialiśmy krótko, wymieniając się wzajemnie wskazówkami czy informując, jakie mamy plany na dany dzień. Nie zapomnę nigdy faceta, którego spotkaliśmy w jednym ze schronisk, udowodnił, że miejscówki w górach potrafią zatrzymać na dłużej, oraz że nie warto się spieszyć. Zamiast iść dalej GSB, tak jak zaplanował, zatrzymał się w danym lokum i zaczął pomagać przy odbieraniu telefonów, przyjmowaniu rezerwacji i gotowaniu. Stwierdził, że wyjątkowo mu się tam spodobało i został. Imponowało mi jego podejście.
Fajnie wspominam to, gdy w Bieszczadach mijaliśmy ludzi idących od drugiej strony, czyli od Ustronia. Wiedziałem, że oni są już prawie u celu i są tacy zmęczeni wyzwaniem i szczęśliwi. Wtedy im zazdrościłem i wiedziałem, że ja muszę jeszcze sporo poczekać na takie uczucie błogości.
Bycie z kimś w tak niecodziennej sytuacji i warunkach przez 11 dni non stop pewnie bywa męczące. Towarzystwo było dla ciebie zbawieniem czy utrudnieniem?
To jest dobre pytanie. Wspieraliśmy się wzajemnie i zależało mi na tym, by nie iść samemu. Wiadomo, że w ciągu tylu dni pojawiały się jakieś małe zgrzyty czy niedomówienia. Czasem trzeba było pomilczeć i dać sobie spokój. Finalnie oceniam to na plus. Łukasz mnie wspierał i pomagaliśmy sobie wzajemnie m.in. pod kątem wyposażenia – każdy z nas mógł zabrać coś innego i nie trzeba było się w tym dublować, plecaki mogły być lżejsze. Myślę, że w towarzystwie jest raźniej i na pewno lepiej.
Bałeś się, że będziecie musieli przerwać wyzwanie?
Bałem się i to strasznie, a głównie o siebie. Przed tą wyprawą, gdy biegłem na Mnichu, nabawiłem się kontuzji stopy. Poszło mi więzadło i był problem z kostką, prawie nie mogłem chodzić. Przed GSB się poprawiło, ale już na początku trasy wyszło, że dalej mam problem. Drugiego dnia chciałem schodzić i rezygnować, uratowało mnie to, że miałem drugie buty na zmianę. Okazało się, że w innych jest o wiele lepiej i nie czułem takiego bólu i gdy tak zmieniałem obuwie, to dało się przetrwać. Znalazłem zdrowy balans.
Co cię najbardziej motywowało w takich chwilach?
Chyba moje nastawienie i to, że lubię kończyć rzeczy, które zaczynam. Gdy już coś postanowię, chcę to zrealizować i nie odwlekać tego. Moją przewodnią myślą było to, że jak teraz przerwę trasę, to później nie będzie mi się chciało wracać, by zaczynać od danego fragmentu. To mnie napędzało.
Zdradziłeś, że GSB jest wyczynem, z którego jesteś najbardziej dumny. Dlaczego? Chodzi o wynik?
Po tych wielu doświadczeniach cyferki nie mają dla mnie aż tak dużego znaczenia. Wiem, że to nie one cieszą najbardziej. Ja nie mam raczej takiego podejścia, że walczę o wyniki. Dla takich amatorów górskich sportów te liczby mogą być zadowalające i dają jakąś satysfakcję, ale z perspektywy czasu wiem, że wolę się zatrzymać i np. stracić pięć minut – nawet gdy np. przy bieganiu to jest dużo – ale w zamian zobaczyć więcej, żyć chwilą i tworzyć piękne wspomnienia.
Jestem z tego dumny, to mój pierwszy aż tak długi dystans i wyprawa. Poza tym to święty Graal turystyki w Polsce i czuję się dobrze z tym, że mam takie doświadczenie. Jest to dla mnie osiągnięcie pod kątem technicznym, logistycznym, czasowym, fizycznym i sportowym. To jedno z ważniejszych wydarzeń w moim dotychczasowym życiu.
Jakie uczucia towarzyszyły ci po drodze? Co czułeś, gdy już się udało?
W czasie trasy od samego początku prowadziłem odręcznie pisany pamiętnik. Opisywałem swoje uczucia i zdawałem relacje z danego dnia. Teraz, gdy do niego zerkam, widzę, że chyba najczęściej myślałem o jedzeniu – komentowałem wiele potraw i pisałem: „Ale pyszne i genialne”. Chyba to było wtedy dla mnie wyjątkowym ukojeniem.
Na końcówce, czyli jakieś trzy dni przed końcem, pojawiały się mieszane uczucia w stylu: „Szkoda, że już koniec”, ale zarazem też: „Fajnie, że już koniec”. Byłem już w tym trybie wyprawy i rutyny, a tu trzeba było kończyć. Łączyłem radość ze smutkiem i nostalgią.
Fajne było to, że przez ten cały czas czułem się wspierany przez ludzi z otoczenia. Raz kolega z pracy przyjechał na odcinek Gorczański i szedł z nami cały dzień, to było fajne i motywujące.
Zakończenie było świetne. Na metę w Ustroniu przyjechała m.in. moja narzeczona i znajomy. Odpalili race i dostaliśmy je do rąk wraz z Łukaszem i zaczęliśmy śpiewać. To była niespodzianka i duże emocje. Po 252 godzinach zdobyliśmy cel.
Co byś powiedział osobom, które chcą zdobyć GSB? To wyzwanie dla każdego?
Na pewno, żeby obserwować pogodę, zwłaszcza że wiosną czy latem są burze. Trzeba wziąć odpowiednie ubrania, buty, kijki. A poza tym to wszystko robić powoli, kroczek po koczku z głową na karku i będzie okej.
To wyzwanie dla każdego, tylko wystarczy je dobrze rozplanować. Wiele osób nie realizuje GSB na jeden raz, tylko wyznacza sobie dane odcinki i po czasie wraca tam, gdzie przerwało swoją drogę. To rozsądne i dobre rozwiązanie, zwłaszcza gdy nie możemy za jednym razem poświęcić na to dużo czasu. Pan Roman Ficek zdobył trasę GSB w 93 godziny, a przykładowa pani Janinka może potrzebować dwa razy po dwa tygodnie w różnych odstępach czasu i za każdym razem to będzie super. Ważne, by nie porównywać się do innych i zdawać sobie sprawę z własnych możliwości.
Ważne jest też, by danego dnia koncentrować się na konkretnym celu, a nie myśleć o mecie. Trzeba cieszyć się chwilą i myśleć o tym, co mamy do zrobienia w najbliższych godzinach.
A sam będąc dziś znów na szlaku, coś zrobiłbyś inaczej?
Z perspektywy czasu myślę, że bardzo głupie było, że zaczęliśmy tak pędzić i że zdecydowaliśmy się, by było to tylko 11 dni, zwłaszcza że mieliśmy trochę więcej czasu w zapasie. Przez to straciliśmy przygodę, bo koncentrowaliśmy się na wyniku. Często mogliśmy spędzić trochę czasu na luzie np. w pięknej wiosce, ale zamiast bimbru z żurkiem od miłego pana, wybieraliśmy dalszą trasę.
Często nie zwiedzaliśmy nawet tego, co powinniśmy, bo przewodnik pokazuje ciekawe miejsca, które warto zobaczyć po drodze np. cmentarze. To jednak motywuje mnie do tego, by tam jeszcze wrócić, przejść to jeszcze raz spokojniej. Z drugiej strony wiem, że chciałbym też zdobyć tę trasę z jeszcze lepszym wynikiem niż teraz, więc szykują się co najmniej dwa kolejne podejścia.
Masz plany na dalsze podobne wyzwania?
Wiosną planuję zdobyć szlak Orlich Gniazd, który łączy Kraków z Częstochową. Chciałbym go przejść w 35 godzin, bo na to nie trzeba aż tak wiele. Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Wszystko to kiełkuje w głowie coraz bardziej. Będę wracał w góry zgodnie z cytatem: „Kto cierpiał w górach i był szczęśliwy, to zawsze będzie w nie wracał”. U mnie tak właśnie jest.
Czytaj też:
Przez 104 dni samotnie płynął kajakiem po Bałtyku. Koniec okazał się zaskoczeniem i próbąCzytaj też:
Przejechałam rowerem ze Świnoujścia do Gdyni. Było pięknie, ale momentami też niebezpiecznie