Ania i Michał Ratajscy są małżeństwem i mają za sobą m.in. dwie podróże po USA. Pierwsza odbyła się w 2019 roku, trwała 75 dni i pozwoliła pokonać około 20 tys. km. Zobaczyli wtedy 32 stany, takie jak: Kalifornia, Arizona, Nevada, Utah, Nowy Meksyk, Teksas, Luizjana, Mississippi, Alabama, Florida, Georgia, Karolina Południowa, Karolina Północna, Wirginia, D.C., Maryland, Delaware, Pensylwania, New Jersey, Nowy Jork, Wirginia Zachodnia, Ohio, Michigan, Indiana, Illinois, Wisconsin, Minnesota, Iowa, Dakota Południowa, Nebraska, Wyoming i Kolorado.
Za drugim razem wyprawa trwała 56 dni i pozwoliła zwiedzić m.in. wcześniej nieodkryte rejony. Wszystko zaczęło się w tym samym miejscu, co za pierwszym razem, czyli w Los Angeles w Kalifornii. W 2022 roku Ania i Michał przejechali 10 tys. km. Odwiedzili: Kalifornię, Nevadę, Utah, Wyoming, Idaho, Montanę, Waszyngton i Oregon.
Paulina Kopeć, Wprost.pl: Skąd wziął się pomysł na podróż po Stanach Zjednoczonych? Kiedy pierwszy raz o tym pomyśleliście, postanowiliście, że to zrobicie? To była bardziej spontaniczna czy przemyślana decyzja?
Michał Ratajski: Tak szczerze to taki mój stary pomysł i fascynacja, która kiełkowała we mnie przez jakieś dziesięć lub piętnaście lat. Zawsze, gdy o tym myślałem, zastanawiałem się, gdzie konkretnie miałbym tam pojechać. Wszyscy z naszego pokolenia wychowaliśmy się na amerykańskich serialach, muzyce i filmach, a reklamy coca-coli wyskakiwały z każdej strony. Czuć było w tym ten specyficzny klimat, inny niż w Polsce, to mnie intrygowało i zawsze chciałem poczuć to na własnej skórze. Chciałem to wszystko zobaczyć, sprawdzić, dotrzeć do źródła. Ostatecznie to Ania mnie ku temu pchnęła. Powiedziała: „Marzysz i marzysz, a trzydziestka za rok, może warto to w końcu zrobić?”.
Ania Ratajska: Dokładnie tak było. Pewnego dnia zadałam magiczne pytanie: „To dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś?”. Wtedy byłam w takim momencie życia, że chciałam się zwolnić z pracy, w której byłam pięć lat i chciałam już zacząć inną drogę związaną z dietetyką.
Michał: Ja postawiłem wtedy wszystko na jedną kartę. W pracy poprosiłem o długi urlop w jednym kawałku i dograłem wszystkie szczegóły. Pomyślałem, że jeśli mamy to zrobić tak jak trzeba, to nie chcę wybierać jednego rejonu, tylko zwiedzić wszystko, tak bezkompromisowo i z rozmachem. Zaryzykowaliśmy i pozbyliśmy się praktycznie całych oszczędności.
Gdy już podjęliście decyzję o pierwszej wyprawie, od czego zaczęliście organizację? Jak wyglądał ten proces? Mowa o dużej odległości i podróży, która miała trwać ponad dwa miesiące.
Michał: To był długi research, mozolne planowanie i układanie puzzli z nieuporządkowanych i chaotycznych koncepcji, pomysłów, wizji. Zacząłem od listy najbardziej charakterystycznych movie locations, czyli miejsc znanych ze zdjęć do naszych ulubionych filmów. Spisywałem wszystko i katowałem Google Maps, tworząc wstępną trasę od jednego punktu do następnego.
Ania: Najpierw musieliśmy sobie odpowiedzieć na pytanie, co chcemy zobaczyć – zgodnie z wizją Michała miało być to wszystko! I później zaczęliśmy myśleć, ile czasu tak realnie damy radę podróżować ze względu na prace itp. Dopiero na końcu zastanawialiśmy się nad tym, jak to techniczne zrobić.
Zaczęło się od sprawdzania możliwości wynajęcia samochodu – to najbardziej popularny sposób podróżowania w tym kraju. Okazało się, że to zbyt duży wydatek na tak długi okres (koszt samego wynajmu mógłby okazać się wyższy niż ostatecznie cała kwota wydana na tę podróż).
Wypożyczalnie często stosują też obostrzenia co do regionu użytkowania pojazdu. Myśleliśmy też o zakupie i późniejszym odsprzedaniu używanego samochodu gdzieś w okolicach Chicago, bo tam planowaliśmy rozpocząć naszą podróż w kwietniu 2019 roku. Rejestracja i wszystkie formalności trwałyby jednak długo i wymagałyby czyjejś pomocy.
Michał: Wiedziałem już wtedy, że nawet gdybym miał chodzić na piechotę, to i tak byśmy tam polecieli i coś wykombinowali. Na szczęście udało się inaczej. Okazało się, że kuzyn naszego przyjaciela od lat mieszka w Kalifornii i tak otrzymaliśmy kontakt do sympatycznego Lecha. Zadzwoniliśmy do niego z polecenia, tylko początkowo wcale nie chodziło o samochód, a bardziej o garść porad odnośnie zwiedzania Kalifornii.
Ostatecznie wyszło tak, że zorganizowaliście sobie vana i zamiast zaczynać w Chicago, czyli w stanie Illinois, wystartowaliście z Kalifornii.
Ania: Tak. W rozmowie wyszło, że Leszek może dla nas zorganizować Chevroleta Astro Van z 1997 roku na znacznie lepszych warunkach niż te oferowane przez wypożyczalnie. Po kilku rozmowach Leszek i jego rodzina uznali nas za godnych zaufania, zaprosili do siebie i zachęcali do rozpoczęcia przygody właśnie od ich okolic, niedaleko Los Angeles. Polecieliśmy tam z Polski tylko z bagażem podręcznym, bo uznaliśmy że taniej wyjdzie zakup wszystkiego, co potrzebne, na miejscu.
Michał: Z radością skorzystaliśmy z oferty Leszka. Było to dla nas ogromne ułatwienie i bypass wielu potencjalnych przeszkód. Nie martwiliśmy się o kontrole policyjne w Stanach – tam, jeśli twój samochód trzyma się kupy i jedzie przepisowo, nikt cię nie zatrzyma. Co ważne, my nie podróżowaliśmy autostradami, tylko lokalnymi drogami, by móc zobaczyć serce Ameryki i prawdziwe życie mieszkańców.
Musieliście pewnie specjalnie przygotować takiego vana.
Ania: Pierwsza podróż była totalnym chaosem, bo nigdy wcześniej nie mieszkaliśmy w samochodzie. Z vana trzeba było wyjąć tylne siedzenia i zrobić miejsce na materac, kuchenkę czy lodówkę. Część sprzętu pożyczyliśmy, część kupiliśmy w markecie…Wszystko raczej prowizorycznie. Sprawy organizacyjne powodowały początkowo wiele spięć między nami, bo podczas jazdy w aucie wszystko fruwało i każdy z nas nieco inaczej rozumiał pojęcie porządku.
Podczas drugiej podróży pod kątem wyposażenia vana było już znacznie lepiej. Mieliśmy już trochę doświadczenia, wiedzieliśmy, co i gdzie kupić, a Leszek i jego rodzice bardzo nam pomogli, pożyczając mnóstwo przydatnych w trasie przedmiotów spisanych wcześniej skrupulatnie na liście. Wystarczyły dwa dni, by idealnie się przygotować, włożyć amerykańskie karty SIM do telefonów i wstępnie przestawić organizmy na 9 h różnicy czasu.
Jak ułożyliście trasę?
Ania: Za pierwszym razem oprócz trasy „filmowej” logistycznie ktoś nam pomagał. Znaleźliśmy sympatycznego Pawła z Chicago, który jest świetnym internetowym przewodnikiem po Ameryce i specjalizuje się w tworzeniu szytych na miarę planów podróży. Przedstawiliśmy mu listę miejsc, na których nam zależy, uzgodniliśmy to i owo. Tak powstał szczegółowy plan, od którego jednak od czasu do czasu odbiegaliśmy. Podczas drugiej wyprawy już wszystko robiliśmy samodzielnie.
Nietypowe jest to, że wasza podróż odbywała się szlakiem filmów.
Michał: Tak, to było bardzo ważne. Na mojej liście znalazło się finalnie około 40 filmów, z których ważne dla mnie miejscówki chciałem zobaczyć. Nieraz trzeba było konkretnie nadłożyć drogi, żeby zaliczyć interesujące nas lokalizacje z takich filmów jak.: „Edward Nożycoręki”, "Człowiek z blizną", „Forest Gump”, z serii „Rocky” w Filadelfii, „Kevin sam w domu”, czyli okolice Chicago, „Django”, „Brudny Harry”, „Lśnienie”, „Gran Torino”, „Easy Rider” i wiele innych. Jesteśmy chyba fanami takich klasyków… W albumie z podróży jest też fotka sprzed First Avenue Club w Minneapolis, gdzie Prince po raz pierwszy zagrał „Purple Rain”, bardzo wyjątkowy dla nas utwór.
W Pensylwanii zaryzykowaliśmy podróż do opuszczonej miejscowości Centralia, której historia inspirowała twórców serii gier video „Silent Hill”, a w Miami okazało się, że stare dobre GTA Vice City faktycznie wiernie odzwierciedla miasto. Doszliśmy do wniosku, że sposób przedstawiania konkretnych regionów w filmach, teledyskach, a nawet kreskówkach był w rzeczywistości taki, jak go kreowano, jak to sobie wyobrażałem. Fajnie jest móc przyznać rację swojej wyobraźni i poczuć satysfakcję, że Ameryka karmi nas dokładnie tym, co spodziewaliśmy się zobaczyć.
Ania: Drugą ważną wytyczną poza filmami było dla nas odwiedzanie Parków Narodowych, bo obcowanie z naturą jest dla nas niezwykle ważne.
Czasu mieliście dużo, ale był ograniczony. Jak przebiegała taka podróż, nie musieliście się zbyt spieszyć podczas zwiedzania?
Ania: Z jednej strony mieliśmy luz, bo wiedzieliśmy, że jeśli nam się gdzieś bardziej spodoba, np. na jakimś klifie, to możemy po prostu zostać dłużej, bo mamy ze sobą wszystko. Z drugiej strony plan podróży i kalendarz… Czasem szybciej mijaliśmy miejsce za miejscem. Było różnie, ale staraliśmy się unikać pośpiechu. Był miesiąc, podczas którego codziennie odwiedzaliśmy zupełnie inne miejsca i zbieraliśmy szczękę z podłogi za każdym nowym zakrętem, a później takie dwa tygodnie na Florydzie, które spędziliśmy bardziej plażowo i wakacyjnie, dwa tygodnie w Kalifornii z Leszkiem i jego rodziną – było strzelanie z Desert Eagle, był baseball na stadionie Dodgersów, było kino samochodowe, były przepyszne żeberka z grilla w domu rodzinnym Lecha, był relaks na Campland w San Diego i kąpiel błotna w Glen Ivy…
Michał: Przez większość czasu trzymaliśmy się wybrzeża, chcieliśmy być jak najbliżej granicy, plaż, bo to wydawało mi się najciekawsze, nie chcieliśmy wtedy poświęcać zbyt wiele uwagi centralnej części kraju. Dziki Zachód zasługiwał na zamaszystą pętelkę, ale w dalszej części podróży faktycznie trzymaliśmy się głównie krawędzi mapy.
Gdzie zatrzymywaliście się, aby przenocować?
Ania: Podczas pierwszej wyprawy było to takie zatrzymywanie się na dziko. Było to czasem nieprzemyślane, baliśmy się mandatów, zasłanialiśmy szyby prześcieradłami, by nikt nie myślał, że tam śpimy, rozciągaliśmy zasłony. Później zauważyliśmy, że nikt się nas nie czepia i to jest w Stanach popularne, wtedy wyluzowaliśmy. Wiedzieliśmy też, że nasz van jest raczej skromny i nie przypomina kampera, przez co nie ściąga na siebie uwagi.
Michał: Zdarzało nam się spać przy drogach lokalnych, na uboczu, na plaży, na pustyni – wyciągaliśmy materace na dach i spaliśmy pod gwiazdami (z moskitierami na głowach). Bywały też trudne noce, takie jak ta na Key West, gdzie temperatura w nocy wciąż oscylowała w okolicach 33 stopni, a wilgotność osiągała ponad 90 proc.
Ania: Na drugiej wyprawie było już nieco inaczej. Skorzystaliśmy ze specjalnej aplikacji, która pokazuje darmowe legalne miejscówki w całych Stanach. Ustawiasz sobie lokalizację i widzisz miejsca z toaletami, miejscami na ognisko itp. To też były dzikie tereny, ale specjalnie zagospodarowane pod bezpieczniejsze i wygodniejsze spanko w samochodzie.
Michał: Za hotel z pięknym widokiem na San Francisco, na całą panoramę miasta i most Golden Gate trzeba zapłacić fortunę, a my dzięki naszemu vanowi spaliśmy na klifie z widokiem na to wszystko za darmochę. Tak też się da, wszystko to kwestia elastyczności twoich granic komfortu. W trudnych sytuacjach i większych miastach sprawdzały się parkingi sklepów całodobowych.
Czym poza kwestią noclegów różniły się jeszcze wasze obie wyprawy po Stanach?
Ania: Druga wyprawa to był typowy Pacific Northwest, czyli głównie północno-zachodnie stany pod Kanadą. Ten sam van i jeszcze większa uprzejmość ze strony Leszka i jego rodziny. Start znów był w Kalifornii w okolicy Los Angeles. To były tym razem całkiem inne klimaty i regiony. Powtórzyliśmy tylko kilkaset mil, a gdy dojechaliśmy do Las Vegas, dalsza trasa była już całkiem inna niż poprzednio.
Michał: Praktycznie wszystko było inne. Były stany jak Montana, Idaho, Waszyngton, była podróż wzdłuż całej księżycowo pustej Nevady i dużo innych ciekawych miejsc. Powiedziałbym, że ta wyprawa – pomimo że latem – była bardziej zimowa. Początkowe upały w Nevadzie i Utah szybko zamieniły się w bardziej surowy klimat, często znajdowaliśmy się wysoko w górach i od granicy kanadyjskiej dzieliły nas tylko kilometry. Temperatura o poranku w niektóre dni spadała w okolice zera, choć był to środek lata.
Ania: Dokładnie, zwiedziliśmy wiele parków narodowych, w tym Glacier, czyli lodowce… Czapki wełniane w lipcu poszły w ruch. Godzinka jazdy w dół i zmiana garderoby na sandały.
Michał: Ciężko to porównywać, bo tak naprawdę każdy stan to trochę inna rzeczywistość, mentalność ludzi, krajobrazy. Jeśli chodzi o sprawy organizacyjne, to za pierwszym razem było ich z pewnością więcej. Musieliśmy ubiegać się o wizy turystyczne ważne na 10 lat. Polacy planujący wakacje w USA nie muszą już dziś tego robić – jest ESTA.
Za drugim razem byliście tak samo zafascynowani jak za pierwszym?
Michał: I tak, i nie – znów trudno te dwie wyprawy porównać. Pierwsza wzbudzała większą fascynację, wszystko wydawało się super, od palm po krawężniki. To było takie pierwsze wow, czy to Wielki Kanion, czy Statua Wolności, czy też niewyobrażalnie wielkie przestrzenie. Nocne niebo setki kilometrów od cywilizacji. Wszystko naprawdę duże, monumentalne i spektakularne. Za drugim razem już wiedzieliśmy czego się spodziewać, aczkolwiek Pacific Northwest nieraz nas zaskoczył.
Ania: Ja pierwszy raz wspominam jako dziecięce „wow, wow”, a za drugim razem momentami musieliśmy zdjąć różowe okulary i przyznać, że Ameryka nie jest tak idealna, jak lubimy o niej myśleć. Byliśmy bardziej krytyczni i spotkało nas też więcej nieprzyjemności. Za pierwszym razem mieliśmy może po prostu więcej szczęścia?
Jakie były wasze kontakty z ludźmi na miejscu?
Michał: Sama radość. Zawiązały się przyjaźnie na długie lata. Przypadkowo spotkane osoby okazywały nam dużo życzliwości, czasem zapraszały nas pod swój dach żeby odsapnąć od samochodowej rzeczywistości. Parokrotnie spaliśmy też w motelach, na przykład po nieplanowanej kąpieli w bagnach Everglades. Tej otwartości i luzu było więcej za pierwszym razem niż przy drugiej wyprawie. Tamta odbywała się już po pandemii i było widać, że wszystko kręci się bardziej wokół kryzysu, a ludzie są nieco mniej otwarci.
Czasem Amerykanie interesowali się nami ze względu na samochód wystrojony suszącymi się gaciami, innym razem dziwili się, jakim cudem dojechaliśmy na wschodnie wybrzeże aż z Kalifornii – lokalsi stosunkowo rzadko podróżują. Nigdy nie zabiegaliśmy o zdobywanie znajomości, ale to zwykle samo się działo.
Ania: Wystarczyło, że opowiadaliśmy o sobie, a Amerykanie na wszystko reagowali z zachwytem. Zapraszali nas na kawę albo proponowali nocleg i zrobienie prania. Oni często wypytują cię o różne rzeczy i sami z siebie zapraszają na kolację – tak poznaliśmy kilka rodzin, z którymi mamy kontakt do dzisiaj. To daje najwięcej ciepła w sercu. Najlepiej z tego wszystkiego wspominamy ludzi, to dzięki nim mamy lepsze wspomnienia. Żaden motel nie pozwoli ci na poznanie zwyczajów panujących w przeciętnej amerykańskiej rodzinie od podszewki.
Michał: Ten kraj bardzo dobrze nas przywitał i miałem wrażenie, że czekał na nas długo. Spotkaliśmy mnóstwo ciekawych osób – od gościa, który pieszo szedł przez całą Amerykę, pogadał z nami i zrobił szybkie zdjęcie, do wybitnie owocnych spotkań – takie miało miejsce na Florydzie. Zaparkowaliśmy auto pod losowo wybranym motelem w Clearwater i spotkaliśmy Polkę Sabinę, która od 30 lat mieszka w Nowym Jorku.. Po chwili usłyszeliśmy, że jeśli w planach mamy odwiedzenie tego miasta, to zaprasza nas do siebie. Po dwóch tygodniach byliśmy u niej i jej męża Andrzeja.
Ania: Zaskakujące było to, że dwa tygodnie wcześniej baliśmy się o Nowy Jork. Gdzie parkować, gdzie spać? Nagle spotykamy kogoś, kto rozwiązał nasz problem. Na naszych wyprawach ten schemat powtarzał się wielokrotnie.
Michał: Spotkaliśmy też sympatyczną parę około 50. roku życia w Georgii, w parku znanym z pierwszej sceny w filmie „Forrest Gump” – ja miałem na sobie koszulkę ze straganu z Florydy z nazwą Panama City. Nagle podeszła do nas kobieta i zaczęła się cieszyć, że jesteśmy z Panama, bo to jej rodzinne miasto. Musieliśmy ją szybko uświadomić, że nie pochodzimy stamtąd, a ja po prostu potrzebowałem wtedy najtańszej koszulki. Po chwili rozmowy zapytała, czy nie jedziemy przypadkiem do Minnesoty, bo możemy tam wpaść do jej córki i ta nas ugości. Dotarliśmy i tam…
Miła niespodzianka w El Paso to również ciepłe wspomnienie. Jest taka jedna lekko starawa już piosenka country Marty'ego Robbinsa pod tytułem „El Paso”, którą usłyszałem parę lat wcześniej w środku nocy w czeskim radiu. Wpadła mi w ucho. Nigdy wcześniej nie słuchałem country, ale ten utwór miał w sobie to coś. Kowbojski luz i prostotę. Facet śpiewa o Meksykance imieniem Felina, którą poznał w Rosa’s Cantina przy Rio Grande, na granicy Teksasu, Nowego Meksyku i Meksyku. Wczułem się na tyle, że postanowiłem odnaleźć tę knajpę na końcu świata. Gdy kelnerka i lokalsi zwietrzyli, że przyjechaliśmy tam aż z Kalifornii (i aż z Polski), to zrobiło się wielkie poruszenie, zagrali na cały regulator utwór Robbinsa, polali whiskey i uregulowali rachunek za tacos. Te kilka krótkich chwil zapamiętam do końca życia. Czy było warto nadkładać 300 mil i przegapić 10 popularnych atrakcji w innych częściach stanu? Oczywiście!
Co was najbardziej szokowało, wzbudzało największe zdziwienie?
Michał: Na pewno dostrzegalne były pewne kontrasty. W niektórych miastach widać wielkie różnice między tymi najbogatszymi a bezdomnymi. W centrum jest czysto i w miarę schludnie, a wystarczy, że ruszysz kawałek w dowolnym kierunku i robi się nieciekawie. Namioty na chodnikach, gość w skórzanej kurtce na pasach z pistoletem w ręku, szczury, rozbite szyby.
Ania: Weźmy za przykład Hollywood. Tam możesz z jednej strony zobaczyć jak przed Dolby Theatre idzie Johnny Deep, a z drugiej na tym samym chodniku będzie spał bezdomny w śpiworze. Hollywood trzeba zobaczyć ale męczący gwar i ruch w połączeniu z wysoką przestępczością i brakiem miejsc parkingowych to już pewna uciążliwość. Duże miasta są fajne tylko na kilka dni – my zdecydowanie wolimy pozostawać bliżej natury.
Michał: Zaskoczyła mnie również kultura jazdy Amerykanów (wyłączając duże miasta) i różnice w ruchu drogowym, że inaczej jest np. z pierwszeństwami – jedzie ten, kto był pierwszy na skrzyżowaniu. Wszystko jest takie bardziej intuicyjne i sprawdza się. Na plus oceniamy też postawę amerykańskich urzędników/oficjeli. Jeszcze na lotnisku można się od nich zarazić luzem i pozytywną energią, co w Polsce jest raczej rzadkością. W Stanach ludzie częściej się uśmiechają, cieszą się ze swojej pracy lub umiejętnie maskują stan faktyczny. Jest w tym pewna doza powierzchowności, ale mimo wszystko króluje większa otwartość, radość z życia, pozytywne nastawienie i duma ze swojego pochodzenia. Amerykański patriotyzm to temat rzeka.
Co najbardziej wam się podobało podczas wypraw?
Ania: Nasz ulubiony stan to Kalifornia, ma ona w sobie wszystko – plaże, góry, wodospady, największe drzewa na świecie, pustynie. Podobają nam się też ogromne puste przestrzenie, niezaludnione i nietknięte ludzką ręką. USA oferuje mnóstwo takich miejsc.
W moim sercu szczególne miejsce ma na pewno również Montana. Jestem w niej zakochana, bo stan jest bardzo duży, a zaludniony w niewielkim stopniu. Ma ogromne przestrzenie, lasy góry, przepiękną naturę, wodospady, rzeki. Jest zupełnie inaczej, niż w wielu innych miejscach, czuć to też w mentalności ludzi.
Michał: Mi podobał się smak wolności. Przez duże W. Niezależnie od rejonu. Lubię ocean i góry, ale i klimaty pustynne, więc podobała mi się Nevada, Utah, Oregon i oczywiście legendarna Kalifornia. Fakt, że poświęcasz czas i energię na podróż przez absolutne pustkowia, aby ostatecznie po wielu godzinach dotrzeć do upragnionego celu, powoduje, że destynacja smakuje lepiej. Bezkres horyzontu i panoramiczne niebo na Zachodzie to zjawiska trudne do opisania. Czy tam faktycznie wszystko jest większe i bardziej spektakularne? Takie odniosłem wrażenie. Czułem, że mogłem tam zasmakować wolności, takiej z zachodzącym słońcem w tle, takiej, z jaką intuicyjnie kojarzyłem Amerykę.
Świetnie było odwiedzić Nowy Jork, zobaczyć Rockefeller Center, gdzie w „Kevinie” stała choinka, ale bycie w mieście też wyczerpywało bardziej niż na dzikich terenach.
Wspominaliście o nieprzyjemnościach. Ty, Aniu, masz motto: „Życie jest jak jajko, raz na miękko, raz na twardo”. Nie wszystkie momenty na wyjeździe były kolorowe?
Michał: Mieliśmy gorsze sytuacje, np. takie, że ktoś nam ukradł paliwo z auta w centrum Seattle. Dostrzegaliśmy też takie niebezpieczne zjawiska. W Ameryce pewne rzeczy są bardziej radykalne, można spotkać bardzo dziwnych ludzi, nieraz trzeba unikać narkomanów czy naciągaczy. Ta dostępność narkotyków i broni powoduje, że nie czujesz się w pełni bezpiecznie w dużych miastach.
Trzeba pamiętać, by być otwartym, ale też zachować ostrożność i na pewno pomogło to, że byliśmy we dwójkę. Gdy raz weszliśmy do domku pewnych studentów w Sedona, w Arizonie, czuliśmy się bardzo nieswojo i „siekiera wisiała w powietrzu”. Trzeba uważać, przed kim się otwierasz i lepiej nie zdradzać zbyt wielu szczegółów.
Ania: Z przykrych przypadków warto wspomnieć o sytuacji z ugryzieniem przez płaszczkę. Doszło do niego na płyciźnie w oceanie w San Diego. To stało się pod koniec drugiej wyprawy – mieliśmy okazję sprawdzić, jak działa amerykańska służba zdrowia i poczuć wdzięczność do naszej polskiej, bo stwierdziliśmy, że my jednak nie mamy aż tak źle. Tam nie masz automatycznego ubezpieczenia, leczenie i ratowanie życia są bardzo drogie. Musiałam wtedy skorzystać z pomocy medycznej specjalisty. Udało nam się trafić na dobrego lekarza – lubił van life, miał polskie korzenie i był nastawiony życzliwie. Po zbadaniu mnie wpisał w protokoły jak najniższe opłaty za wszystko i postawił nam obiad.
Michał: Po całym zdarzeniu mailowaliśmy jeszcze z tym lekarzem przez jakieś trzy tygodnie, bo cały czas nam dawał porady związane z komplikacjami. Nie byliśmy w szpitalu – to nam odradzono – tylko w takiej półprywatnej przychodni w centrum miasta. Za samo wejście płaciło się około 150 dolarów i wypełniało około 150 dokumentów – dopiero potem brali się za badanie. Po otrzymaniu rachunku na koniec mogliśmy się ubiegać o zwrot pieniędzy w Polsce i na szczęście nam się udało. Warto zadbać o dobre ubezpieczenie na czas podróży do Stanów, bo zwykłe prześwietlenie może okazać się znacznie droższe niż myślisz.
Ania: Ja miałam dość poważne problemy z tą nogą. Na początku przez tydzień się goiło i myślałam, że jest okej, później okazało się, że mam uczulenie, więc nie było łatwo. Samo ugryzienie to był ból, którego nie przeżyłam nigdy wcześniej w życiu i płakałam z tego wszystkiego. Pod koniec podróży zaczęło to puchnąć i zepsuło to już ostatnie dni wyjazdu, trzeba było bardziej uważać, nie mogłam chodzić wszędzie.
Michał: Niesamowite było jednak to, że gdziekolwiek i kiedykolwiek pojawiał się jakiś kłopot (z dowolnej kategorii kłopotów) to przytrafiał się też ktoś, kto nam pomógł, np. pozwolił nam wykąpać się w siłowni lub postawił kolację na mieście.
Czy koszt takich wypraw musi być duży? Wiem, że jeździliście niskobudżetowo.
Ania: Jak na okres który spędziliśmy w podróży, to nie były duże pieniądze. Na naszej stronie na Facebooku @freedamtrip oraz @dietetykwdrodze dzieliliśmy się szczegółowym podsumowaniem kosztów. Jest tam wyliczona praktycznie każda złotówka od momentu załatwiania wizy, po resztę.
Michał: Z grubsza licząc, to przy pierwszej wyprawie wyszło około 30 tys. złotych na dwie osoby, czyli po 15 na głowę. W tej kwocie były już loty do LA i z powrotem, paliwo, wizy oraz ubezpieczenie. Resztę wydaliśmy na atrakcje, zwiedzanie i jedzenie.
Ania: Za drugim razem dolar był najdroższy w historii, więc wszystko było dla nas droższe. Przykładowo za pierwszym razem za około 8 tys. zł przejechaliśmy 20 tys. km, a z drugim za taką samą cenę już 10 tys. km.
Michał: Ostrożnie podchodziliśmy też do wydatków związanych z atrakcjami. Czasami rezygnowaliśmy z tych bardzo obleganych na rzecz innych podobnych, a o wiele tańszych. W ten sposób udawało nam się łączyć koniec z końcem. Z drugiej strony głupotą byłoby odmówić sobie przejażdżki windą na Space Needle w Seattle, bo kosztuje tyle co 2 baki paliwa. Trzeba dążyć do odpowiedniego balansu w wydatkach.
Jak wyglądały kwestie odżywiania? Ty Aniu jesteś dietetykiem, nie przeszkadzało ci tamtejsze niezdrowe jedzenie?
Ania: W knajpach rzeczywiście jest dużo śmieciowego jedzenia i jest ono tanie. My staraliśmy się wybierać najmniej przetworzone żarcie w marketach. Kupowaliśmy tak jak w domu, czyli ser, chleb, masło, jajka, zaś na obiad jakiś ryż, fasole czy sos i tortille z mięsem. Dało się to ogarnąć, a jak raz w tygodniu trafił się jakiś McDonald's, no to na szybko też korzystaliśmy.
Michał: Parę ładnych razy byliśmy w knajpach, bo szkoda tak przejść obojętnie obok jakiejś „elvisowej” burgerowni przy Route 66 lub stekowni w Teksasie. Musieliśmy jednak dozować euforię mając przed sobą wizję wielu dni w podróży i ograniczone finanse.
Nie baliście się tego wszystkiego?
Ania: Nachodzi tu taka myśl, że musisz się jako człowiek wystawić na ten wiatr szczęścia, żeby on cię dotknął, bo jak siedzisz taki zamknięty i przestraszony, i nie chcesz wyjść poza schemat, to szczęście cię nie trafi i nie wychłoszcze po mordzie.
Michał: Ekscytacja maskowała strach. Zdjęcia o północy w najgorszej dzielnicy Filadelfii (bo to siłownia Rockiego Balboa!) czy tańcowanie na krawędziach Wielkiego Kanionu to nie jest może szczyt odpowiedzialności, ale nawet gdyby przytrafiło się coś złego, to stałoby się to w trakcie spełniania marzenia. Nie chcę filozofować, ale to w mojej opinii lepszy scenariusz niż uświadomienie sobie za 50 lat, że strach hamował mnie przed realizacją tego i owego. Marzenia zasługują, żeby być spełniane, nawet te głupkowate.
Ania: To były dwie największe przygody w naszym życiu.
Pięknie powiedziane. Jak reagowali ludzie z otoczenia, którzy słyszeli o waszym pomyśle?
Michał: Byli tacy, którzy w nas wierzyli i kibicowali od samego początku, kiedy temat był jeszcze w zarodku. Byli też tacy, którzy nie do końca rozumieli sens tego wszystkiego: „No dureń, tyle kilometrów, bo jakaś piosenka.. Jak ty będziesz się w aucie kąpał i gotował? Okradną was, zamordują, a co jak zachorujesz, a w ogóle to nie dacie rady tyle kilometrów przejechać, bo auto klęknie”. Klękło? Nie klękło. Żyjemy? Żyjemy. Nawet kąpiel udawało się brać codziennie dzięki przenośnemu prysznicowi. Wartościowe porady przed podróżą wzięliśmy do siebie, niektórych opinii wysłuchaliśmy po prostu z grzeczności, a z kilkoma było nam zupełnie nie po drodze. Jak mawia klasyk – psy szczekają, karawana jedzie dalej. W naszym przypadku nie wchodziła w grę kapitulacja bez podjęcia próby.
Cały świat nie musi rozumieć, dlaczego chcesz pojechać do Detroit, stanąć przed domem Walta Kowalskiego, i wsłuchać się w słowa „Realign all the stars(…)”, od których rozpoczyna się soundtrack do filmu „Gran Torino”. Zamiast: „Po co?”, lepiej spytać: „Dlaczego nie?”.
Ania: To są nasze osobiste bziki. Czuliśmy, że tego potrzebujemy i chcemy to zrobić. Wszystko można zorganizować, kwestia wyobraźni i wiary w siebie. Również odrobiny szczęścia. Trzeba się odważyć, zadziałać, wystawiać się na wiatr szczęścia.
Nie wszystkie stany zwiedziliście, coś jeszcze zostało. Jakie są wasze dalsze plany?
Ania: Został cały środek m.in. Kansas, Oklahoma, Tennessee, ale też Alaska czy Hawaje i parę innych. Alaska mi się marzy w osobnej podróży. Ogólnie chcemy zaliczyć je wszystkie, bo brakuje nam też północnego wschodu. Póki co nasz van został sprzedany, więc będziemy musieli zorganizować to w przyszłości nieco inaczej, ale aktualnie planujemy eksplorować Polskę. Przygotowuję się też do Islandii, bo lecę tam za miesiąc na babską wyprawę survivalową.
Michał: Gdy to tego wracam we wspomnieniach, to wiem, że chcę znowu. Ameryka nie przestaje mnie fascynować. Tutaj w Europie chcemy w przyszłości podróżować własnej roboty busikiem. Np. pojechać na tydzień do Francji lub Portugalii. Chodzi mi po głowie też koncepcja objechania całej Italii wzdłuż wybrzeża.
*Ania Ratajska. Magister psychodietetyki z typowo nieakademickim podejściem do życia i wrodzonym zespołem gotowości do podróży zawsze i wszędzie. Lubi dobrze zjeść i dobrze nakarmić... głównie swojego „pernamiętnie” głodnego (pokarmu i wrażeń) męża Michała, który pracuje jako tłumacz języka angielskiego. *Michał to człowiek wielkoformatowy (XXL), z zamiłowaniem do sportu, filmu i z niebezpieczną skłonnością do bezkompromisowego marzycielstwa. Jego pomysły i jej dar przekonywania do ich realizacji to główne składniki ich wypraw.
Czytaj też:
Podróżując, odtwarza kadry z programu Makłowicza. „Jest to tak naprawdę wypadek przy pracy”Czytaj też:
Byłam w niedocenianym mieście w Anglii. Clifton Bridge i prace Banksy'ego to początek