Przejechali autostopem 17500 km. Opowiedzieli, co spotkało ich w Ameryce Południowej

Przejechali autostopem 17500 km. Opowiedzieli, co spotkało ich w Ameryce Południowej

Dodano: 
Jelenie w podróży – Ameryka Południowa
Jelenie w podróży – Ameryka Południowa Źródło:Archiwum prywatne / Jelenie w Podróży
Julia Skibińska i Paweł Markowski, czyli tzw. Jelenie w Podróży, całkiem niedawno wrócili z życiowej wyprawy po Ameryce Południowej. Wszystko zaczęło się w argentyńskim Ushuaia – najdalej wysuniętym na południe mieście na świecie. W autostopowej podróży spędzili 170 dni i, jak sami mówią, było to niezwykłe doświadczenie, w którym główną rolę odgrywali ludzie.

Julia i Paweł z Jeleniej Góry to zgrany duet, para na życie i najlepsi przyjaciele. Swoją przygodę z Ameryką Południową zaczęli 25 stycznia 2023 roku, a wszystko miało swój koniec całkiem niedawno. Po odwiedzeniu sześciu krajów – Argentyny, Chile, Boliwii, Peru, Ekwadoru i Kolumbii oraz przejechaniu autostopem 17500 km Jelenie w Podróży wróciły do Polski, by opowiedzieć o tym, co im się przytrafiło.

W ciągu pół roku spotkali 223 kierowców i to w głównej mierze dzięki nim ich przygoda mogła iść naprzód. Nie znali hiszpańskiego, a i tak poradzili sobie w codziennej komunikacji. – Droga nie była łatwa, ale wspomnienia wynagradzają wszystko – mówią w rozmowie z Wprost.pl.

Paulina Kopeć, Wprost.pl: Skąd pomysł na przejechanie Ameryki Południowej?

Paweł Markowski: Mieliśmy dużo pomysłów, bo interesuje nas zwiedzanie różnych miejsc. Tym razem myśleliśmy nie tylko o Ameryce Południowej, ale też o Australii i Stanach Zjednoczonych. Ostatecznie padło na Amerykę Południową, bo liczyło się dla nas to, by można było poruszać się autostopem – taki był plan. Wiedzieliśmy, że w tych rejonach będzie to najłatwiejsze, bo jest w miarę popularne. Nie byliśmy tam nigdy wcześniej i chcieliśmy zobaczyć m.in. Machu Picchu.

Julia Skibińska: Ostatecznie wylądowaliśmy właśnie w Ushuaia w Argentynie, bo to najdalej wysunięte na południe miasto w Ameryce Południowej i na świecie. Nie mogliśmy doczekać się nadchodzącej przygody.

Dlaczego postawiliście na autostop?

Julia Skibińska: Mieliśmy z tym już doświadczenie wcześniej i bardzo lubimy taką formę – głównie ze względu na kontakt z ludźmi. Wiadomo, że to pozwala zaoszczędzić, ale to nie jest naszą główną przesłanką. Wcześniej specjalnie odkładamy na te wyprawy, by czuć się spokojnie i nie musieć się martwić o tę kwestię. Autostop to pewnego rodzaju wyzwanie, ale też szansa na bliższe poznanie lokalsów, dowiedzenia się czegoś o kulturze i miejscach, które można zwiedzić.

Paweł Markowski: Dzięki podróży autostopowej można poznać miejsca zupełnie inaczej, niż przedstawiają je przewodniki. Gdy jeździmy w ten sposób, ludzie zapraszają nas na noclegi, zachęcają do poznania ich kuchni i opowiadają o swoich rodzinach czy kulturze. Widać też, że bardzo chcą poznać nas i to jest niezwykle ciekawe, też uczące.

Czekanie na autostopa

Jak wyglądały przygotowania do takiego wyjazdu?

Julia Skibińska: Tak naprawdę to każda nasza poprzednia podróż była przygotowaniem do tej większej. Podróżujemy cały czas od dwóch lat. Jeśli chodzi o techniczne kwestie, to przez ten cały czas uzbieraliśmy cały sprzęt – namiot, specjalne maty, odpowiedni wygodny plecak, ubrania. W ciągu tego długiego okresu wszystko to testowaliśmy i sprawdzaliśmy, co będzie najlepsze na takie wyjazdy.

Paweł Markowski: Myślę, że gdyby nie poprzednie podróże, to wiele byśmy nie wiedzieli i nie mielibyśmy pewności czy dany plecak oraz buty będą odpowiednio dobre na tak długie stopowanie. Cieszyliśmy się, że mamy to za sobą i wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrze przygotowani. Głównie koncentrowaliśmy się na sprzęcie – by był jak najlżejszy, bo wiedzieliśmy, że dużo kilometrów będziemy przemierzać z buta. Każdy dodatkowy kilogram czy objętość to zbędny ciężar. Spakowaliśmy się w bagaż podręczny, więc wszystkie wymiary były ograniczone.

Jeśli chodzi o same przygotowania dotyczące trasy czy przebiegu wyprawy, mieliśmy w głowie kilka punktów, które chcieliśmy zobaczyć m.in. Machu Picchu i lodowce, ale u nas zawsze to wygląda tak, że lecimy w dane miejsce i dopiero po przyjeździe okazuje się, co będziemy zwiedzać. W trakcie jazdy autostopem rozmawia się z ludźmi non stop – od nich na bieżąco dowiadujemy się, gdzie warto być, a gdzie nie, sporo lokalizacji nam polecają i tym się kierujemy. Wiem dobrze, że lokalsi potrafią lepiej opisać rzeczywistość niż internet i zdjęcia przefiltrowane na Instagramie, wolimy zaufać im niż np. papierowym przewodnikom.

Julia Skibińska: Łapaliśmy się już na tym, że kiedy w poprzednich podróżach czytaliśmy o danym kraju, to gdy przychodziło do zderzenia z rzeczywistością, wcale to tak nie wyglądało, więc teraz nie chcieliśmy się nastawiać. Np. gdy jechaliśmy już z Argentyny do Boliwii, nie słuchaliśmy o złych historiach, by się nie nastrajać negatywnie. Wiedzieliśmy, że zaczniemy w Argentynie i chcieliśmy się kierować jak najdalej na północ, ale nie mieliśmy ściśle ułożonej trasy, ani planu. Nic nie zakładaliśmy.

Napomknęliście, że ludzie oferujący autostop proponują też noclegi. Jak wyglądały właśnie te kwestie? Gdzie głównie nocowaliście?

Paweł Markowski: Różnie to bywało. Wszystko zależało od tego, gdzie danego dnia wylądowaliśmy – w miasteczku, na wsi czy gdzieś pośrodku pustej drogi. Mieliśmy ze sobą namiot i rzeczy do gotowania, więc byliśmy przygotowani na różne warianty zarówno spania na dziko, jak i na polach namiotowych i w hostelach. Z wszystkich korzystaliśmy. Przykładowo na południu w Patagonii spaliśmy non stop w namiocie – na dziko i na szlakach w darmowych miejscach specjalnie wyznaczonych. Kempingi okazały się bardzo popularne właśnie na południu, a im bardziej na północ, tym częściej wybieraliśmy hostele z pokojami wieloosobowymi, namioty okazały się mniej popularne, teren nie sprzyjał, a takie obiekty dla podróżników były dość tanie.

Ciekawe było, że aż 17 noclegów spędziliśmy u różnych osób, które poznaliśmy w trakcie podróży autostopem. Ludzie byli bardzo otwarci i autentyczni, często proponowali takie usługi już na samym początku i pytali, czy mamy gdzie przenocować. Takich ofert mieliśmy dużo, jednak też często rezygnowaliśmy, bo nie chcieliśmy nadużywać gościnności. Zwykle godziliśmy się wtedy, gdy ktoś bardzo naciskał i widać było, że bardzo zależy mu, by nas poznać ze swoją rodziną.

Brzmi świetnie, jednak samo spanie na dziko wydaje się dość ryzykowne. Mieliście nieprzyjemności z tym związane?

Paweł Markowski: Podczas spania na dziko czy w namiocie nigdy nie mieliśmy złej, czy niebezpiecznej sytuacji. W namiocie często czuliśmy się lepiej niż w hostelach. Mieliśmy czyściej, bardziej sterylnie i mogliśmy być tylko ze sobą.

Julia Skibińska: Raz, gdy nie byliśmy pewni czy bezpiecznie wybieramy, spytaliśmy takiego młodego spotkanego chłopaka i on sam nas pokierował, który park jest dobry do noclegów. Gdy jego rodzice nas tam podwieźli, okazało się, że na miejscu jest ochrona, a oni zaproponowali nam specjalny punkt do rozbicia, w którym byliśmy chronieni i obserwowani. Okazało się, że nawet gdy nocowaliśmy na dziko, to jednak z obstawą.

Namiot

Paweł Markowski: Za każdym razem sporo podpowiada intuicja. Nawet gdy spaliśmy u kogoś w domu, nigdy nic złego nam się nie przytrafiło. Zawsze czujemy, czy ktoś będzie okej, czy nie. My z góry zakładamy, że ludzie są dobrzy. Jedyne, co było dla nas cenne, to nasze zdrowie i życie, więć nie baliśmy, że zostaniemy okradzeni. Z naszym podejściem nie baliśmy się niczego i to się opłaciło.

Długo zabawialiście w jednym punkcie, czy raczej każdego dnia jechaliście dalej?

Julia Skibińska: Były dni, gdzie zależało nam na tym, by dostać się do konkretnego celu i ta droga pomiędzy nie była aż taka ważna, ale bywało też tak, że czuliśmy, że wyjątkowo bardzo podoba nam się w danej lokalizacji i wtedy zostawaliśmy tam tak długo, jak chcieliśmy. Reagowaliśmy na bieżąco na to, co się wydarza.

Paweł Markowski: Czasami było tak, że mieliśmy zaplanowaną konkretną trasę i chcieliśmy ruszać, ale w trakcie pobytu poznaliśmy fajnych ludzi i powiedzieli, że jadą w innym kierunku, niż chcemy, ale że warto i zapraszali nas do siebie. Wtedy też się decydowaliśmy. Podróż była pod tym względem bardzo spontaniczna i elastyczna. Wiedzieliśmy tylko, przez które sześć państw przejedziemy, i nic więcej nie mieliśmy zaplanowane.

Parę razy było tak, że byliśmy w Chile i chcieliśmy przekroczyć granicę do Argentyny, ale się okazało, że na granicy są tylko cztery lub trzy przejścia graniczne – mówimy o Chile, jednym z najdłuższych państw na świecie. Nie było łatwo się tam przedostać. Musieliśmy nadrobić 2 tys. km na północ, by przedostać się do Argentyny.

Które odwiedzone punkty zapadły wam w pamięć najbardziej?

Julia Skibińska: W tych naszych podróżach bardziej chodzi zawsze o ludzi niż miejsca i teraz uświadomiliśmy sobie to jeszcze bardziej. Zapamiętaliśmy na pewno Salkantay Treck, który robiliśmy do Machu Picchu. Miał 100 km i był jednym z lepszych i ładniejszych trekkingów, które zrobiliśmy w całym życiu, widoki były przepiękne.

Paweł Markowski: Dużo było takich miejsc. Na pewno będę też wspominał lodowiec Perito Moreno – znajduje się w Parku Narodowym Los Glaciares w południowo-zachodniej prowincji Santa Cruz w Argentynie. To było genialne, można go podziwiać z kilku metrów, widzisz ogromną ścianę lodowca i takie kloce lodu wpadające do jeziora lodowcowego, robi to wielke wrażenie. Wyjątkowy był też na pewno cały Park Narodowy Torres del Paine w Chile w Patagonii, ma genialne widoki, widzieliśmy dzikie pumy, również lodowce, szczyty górskie. Patagonia to dla nas jedno z TOP miejsc. Cały region był wyjątkowy.

Julia i Paweł Montana Vinikunka w Peru

Niektóre kraje ominęliście m.in. Brazylię czy Wenezuelę. Wiedzieliście z góry, że to się nie uda?

Paweł Markowski: Początkowo rzeczywiście chcieliśmy zwiedzić wszystkie państwa, ale jako że był to autostop, a te tereny są naprawdę duże, szybko zrozumieliśmy, że będzie inaczej. Wiedzieliśmy, że pojedziemy w linii prostej na północ. Na szczęście mamy dużo czasu, by tam wrócić i już myśleliśmy, które rejony odwiedzimy jako następne.

Julia Skibińska: To, że nie zwiedziliśmy wszystkiego, było też spowodowane tym, że często okazywało się, że w dane miejsce lub atrakcję nie dostaniesz się inaczej niż z biurem, czy w formie zorganizowanej, więc musieliśmy je omijać. Nie myśleliśmy o odhaczaniu punktów, te miejsca nie miały takiego znaczenia, jak ludzie.

Często wspominacie o ludziach, opowiedzcie coś o tych spotkaniach. Było 223 kierowców. Liczyliście ich?

Paweł Markowski: Liczyliśmy każdego kierowcę. Był taki licznik na Instagramie i go edytowaliśmy. Z niektórymi spędziliśmy zaledwie kilka minut i nie dało się dłużej porozmawiać, natomiast byli tacy, z którymi jechało się dłużej, nawet cztery dni i przeżywało wspólnie przygody. Mnóstwo było ciekawych osób i zabawnych sytuacji.

Pierwsza historia, jaka przyszła mi do głowy, gdy zapytałaś, to ta z Peru. Wracaliśmy z naszego pierwszego pięciotysięcznika, góry Vinicunca i szliśmy z plecakami w deszczu po pięknych górach. Mieliśmy wtedy wybór – albo ruszamy autostopem, albo idziemy „z buta” 60 km do najbliższej mieścinki. I tak szliśmy, zapasy jedzenia i wody nam się kończyły, więc wiedzieliśmy, że musimy do miasteczka dotrzeć jak najszybciej. Jak na złość nic nie mogliśmy złapać, nic nie jechało. Nagle usłyszeliśmy dźwięk silników i zadowoleni mieliśmy nadzieję, że to jakiś samochód. To był jednak quad, więc byliśmy rozczarowani i straciliśmy nadzieję. Wtedy okazało się, że gdy wyciągnąłem kciuka, to pan się zatrzymał i mówi: „Weźcie mojego quada, jedźcie nim do najbliższej miejscowości, a ja wsiądę na innego quada, który jedzie za mną”. Okazało się, że to była wycieczka quadów, więc miał się z kim zabrać. Wsiedliśmy i pojechaliśmy – przez kaniony, piękne góry kolorowe, szutrowe drogi, skarpy. To było genialne przeżycie i nietypowy stop, jeden z moich ulubionych, to było abstrakcyjne, dowodziło, że ludzie są naprawdę pomocni, gościnni i dadzą ci wszystko.

Julia Skibińska: Ja sobie przypomniałam taką historię z Kolumbii, działa się dzień przed moimi urodzinami. Spotkaliśmy na stopie małżeństwo, które mówiło trochę po angielsku. Jechali do rodziny i okazało się, że mężczyzna z samochodu ma urodziny kolejnego dnia, tego samego, co ja. Akurat podjeżdżaliśmy do cukierni, bo żona miała odebrać tort dla tego swojego męża. Po tym, jak wsiadła do samochodu, wręczyła mi babeczkę i powiedziała, że życzy mi wszystkiego najlepszego. To było bardzo miłe. Dodatkowo dostałam coca-colę i to też było znaczące, bo ten napój zawsze kojarzy mi się właśnie z urodzinami – mój tata go kupuje w domu głównie na urodziny razem z tortem, a poza tym rzadko ją pijemy. Przez ten zbieg okoliczności poczułam skojarzenie z domem i choć byłam daleko, mogłam mieć tego namiastkę. To było zabawne.

Paweł Markowski: To nie był jeszcze koniec, bo pod koniec tego dnia spotkaliśmy na stopie pana, który mieszkał w willi. Po tym, jak usłyszał, że Julia ma urodziny, pozwolił nam spędzić u siebie noc. Zamówiliśmy pizzę i piliśmy winko w basenie. To była totalnie niespodziewana sytuacja, bo nawet o tym nie marzyliśmy.

Z ludźmi w czasie autostopowania

Gdy pisaliście o ludziach, widziałam, że gdzieś wspominaliście o argentyńskiej mamie. Kto to był?

Paweł Markowski: Argentyńska mama wiąże się z pewną historią. Jeden z panów, którego zatrzymaliśmy, okazał się policjantem i na początku dużo z nami żartował, mówił, że ma broń. Okazało się, że bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy, był otwarty. Zaprosił nas do siebie do domu, bo bardzo chciał przedstawić rodzinie. Zgodziliśmy się. Tam ugościli nas wyjątkowo i właśnie wtedy poznaliśmy tzw. argentyńską mamę, która była mamą jego mamy. To złota kobieta – gdy mówiliśmy, cały czas się wzruszała, chciała nas tak ugościć, jak swoje dzieci. Podarowała nam nawet rurki do picia yerby, dałam nam worek jedzenia i strasznie się o nas troszczyła. Żegnaliśmy się z nią z płaczem. Później, jak typowa mama, ciągle się do nas odzywała. Gdy byliśmy w drodze, pytała, jak nam idzie. Mamy z nią kontakt do dziś, dzwoni, by powiedzieć np. że bolą ją plecy i rozmawiamy o prywatnych sprawach.

Spotkaliście Polaków?

Paweł Markowski: Tak, zdarzało się. Spotkaliśmy taką Martynę, która odezwała się do nas na Facebooku, bo wrzuciliśmy post na jakiejś grupie. Zaprosiła nas do siebie i spędziliśmy u niej tydzień. Ona mieszka w Santiago w Chile. Pojechaliśmy do rodziny jej męża Chilijczyka. Piliśmy dużo wina z ich winiarni. Spotykaliśmy też Polaków podróżników, ale było ich mało. Trafiliśmy na około 10 osób, z którymi nawiązaliśmy kontakt. Z dwoma parami zdążyliśmy się zaprzyjaźnić i z jedną najpierw spotkaliśmy się na południu Patagonii, a później po miesiącu na północy Argentyny, bo umówiliśmy się, że spędzimy razem Wielkanoc.

Julia Skibińska: Wynajęliśmy sobie domek i spędziliśmy święta w polskim gronie, i połączyliśmy smaki Argentyny i Polski. Był stek z sałatką jarzynową.

Skoro powiedzieliście o jedzeniu, to zapytam, czy coś lokalnego kulinarnego was zdziwiło?

Julia Skibińska: Bardzo byliśmy ciekawi tamtejszych smaków. Początkowo dużo zajadaliśmy się empanadas, czyli takimi pieczonymi pierożkami z mięsem albo warzywami. Jedliśmy dużo w przydrożnych barach.

Paweł Markowski: W Argentynie głównie próbowaliśmy steków, bo oni z tego słyną. W Peru spróbowaliśmy świnki morskiej, oni się tam tym zajadają, to jest ich przysmak. Raz zjedliśmy, było to dla nas nietypowe. Co ciekawe, ci ludzie jedzą głównie, by dostarczyć sobie energii, często tłusto. Liczy się dla nich, by jeść, by żyć i mieć siłę, a nie tak dla przyjemności. Nie słyną też z objadania się.

W czasie podróży nie czuliście bariery językowej?

Julia Skibińska: Właśnie to było zabawne, bo bardzo się zaskoczyliśmy. Znamy dobrze angielski i nastawialiśmy się na to, że będziemy komunikować się w tym języku. Ostatecznie było zupełnie inaczej i musieliśmy dostosować się do rzeczywistości. Już nawet gdy mieliśmy lot i przesiadkę w Buenos Aires, to gdy próbowaliśmy spytać, gdzie iść, nawet na lotnisku nikt nas nie rozumiał, liczył się tylko hiszpański. Wtedy zrozumieliśmy, że musimy się podszkolić.

Paweł Markowski: To był dla nas pierwszy szok kulturowy. Finalnie okazało się na południu i Ziemi Ognistej, że brak porozumienia w języku angielskim wcale nie oznaczał braku kontaktu. Ku naszemu zdziwieniu tamtejsi ludzie mieli w sobie tyle dobrej woli, że samą mimiką, gestykulacją, zabawą w kalambury i na migi dało się dogadać. W ostateczności używaliśmy też tłumacza na telefonie i uczyliśmy się zdań i podstawowych fraz. Z czasem umieliśmy powiedzieć coraz więcej. Zdarzało się, że ktoś mówił trochę po angielsku i takie osoby lubiły bawić się w nauczyciela, który uczył nas hiszpańskiego i miewaliśmy w samochodzie po kilka godzin lekcji.

Julia Skibińska: Wiele razy próbowaliśmy coś powiedzieć po hiszpańsku, ale nie wychodziło super gramatycznie poprawnie, gdy oni to słyszeli, i tak starali się nas zrozumieć. Potrafimy się już teraz dogadać i zrozumieć nawet, co ktoś do nas mówi, ale nasz hiszpański jest na poziomie „Kali jeść, Kali pić”. Na szczęście bariera nie okazała się wielką przeszkodą.

Warto też zauważyć, że ich hiszpański jest zupełnie inny niż klasyczny z . Wiele słówek, które gdzieś wcześniej słyszeliśmy w aplikacji, nie zgadzało się z ich lokalną gwarą i znaczyło u nich coś innego. Np. to, co miało być namiotem, okazywało się sklepem, więc mówiliśmy np. że śpimy w sklepie. Dopiero z biegiem czasu to wyłapywaliśmy.

Czy poza tym przeżyliście jeszcze jakiś szok kulturowy?

Paweł Markowski: Było to raczej pozytywne. Okazało się, że tam nie ma barier społecznych i bardzo szybko skraca się dystans, wręcz go nie ma. Tam ledwo wsiądziesz do samochodu, już dają ci piwko, jedzenie, proponują nocleg, a jeszcze nawet nie wiedzą, jak masz na imię. To było dla nas szokujące.

Julia Skibińska: Ciekawe też było, że oni poruszali nawet trudne i dla Polaków drażliwe tematy jak np. religia, polityka itd. Okazało się też, że odmawianie, którego czasem uczy się nas w Polsce, tam wzbudza oburzenie. Nie mogliśmy im odmawiać przyjęcia jedzenia, które nam dawali. Tam nie ma kurtuazji, jak ktoś ci coś oferuje, to zawsze szczerze z serca, a nie przez grzeczność.

Pisaliście w instagramowym poście: „Czasem nam się nie chciało”. Z czego to wynikało?

Julia Skibińska: Myślę, że to wynikało głównie z tego, że jeżdżąc autostopem, chcemy dużo poświęcić się ludziom. Taka intensywna podróż, gdy łapiesz stopa, ciągle się uśmiechasz i chcesz zrobić dobre wrażenie, bywa męcząca. Po czasie przychodzą dni, gdy nie masz ochoty z nikim się widzieć. Ta niechęć wynikała z pewnego rodzaju przesytu i potrzeby odpoczynku. Gdy czuliśmy, że to się zbliża i chcieliśmy zamknąć się w swojej skorupce, to to robiliśmy. Szukaliśmy miejsca tylko dla siebie i odpoczywaliśmy.

Paweł Markowski: Każdego dnia gdy łapaliśmy stopa, to przemierzaliśmy też po kilka kilometrów pieszo z plecakiem, kurz z samochodów na nas leciał, to też bywało męczące. Z jednej strony to wszystko brzmi fajnie, jednak zawsze trzeba dostać się na wylotówkę, dobrze zorganizować każdy wyjazd z miasta i długo spacerować, chodzi się non stop. Zmęczenie fizyczne jest duże, więc niechęć wynika z potrzeby regeneracji.

Zniechęcające sytuacje wynikały też z tego, że my byliśmy dla nich zupełnie egzotyczni, wyglądaliśmy inaczej niż lokalsi. Wyróżnialiśmy się – mamy blond włosy i niebieskie oczy. Gdy bywaliśmy w miejscach, gdzie takich turystów było mało, stawaliśmy się atrakcją, celebrytami. Zatrzymywano nas – nie zawsze w pozytywny sposób – i chciano na coś naciągnąć, gapiono się na nas, proszono o pozowanie do zdjęć. W pewnym momencie można mieć tego dość. Im bardziej na północ, tym częściej się do zdarzało.

By od tego odpocząć, osiedlaliśmy się gdzieś na chwilę np. w Ankorze, gdzie uczyliśmy się surfingu i chillowaliśmy przez tydzień. Gdy było zmęczenie psychiczne lub choroba, to odpoczywaliśmy, nie mieliśmy napinki.

Cały czas byliście zgrani i jednomyślni?

Julia Skibińska: Ciągle uczymy się swoich zachowań, a gdy były jakieś spory, to raczej wynikały ze zmęczenia, niż jakichś dużych różnic związanych ze sposobem czy formą podróżowania.

Paweł Markowski: Zawsze umiemy znaleźć kompromis i się dogadać. Raczej jeśli chodzi o podróż, to myślimy w taki sam sposób. My przyjaźnimy się prawie 12 lat, nasz związek powstał z przyjaźni i na niej się opiera. Myślę, że dlatego sobie radzimy nawet w trudnych podróżniczych sytuacjach.

Jula i Paweł

Jesteście doświadczeni w podróżach. Jakie rady dalibyście innym? Jakich błędów dziś nie popełniacie, czego się nauczyliście?

Julia Skibińska: Myślę, że chodzi głównie o podejście do ludzi i niepatrzenie na nich w złych kategoriach. To przychodzi z czasem. Teraz mamy jeszcze więcej pozytywnego myślenia niż kiedyś.

Paweł Markowski: Mam taką radę, być bardziej spontanicznym w podróży. Kiedyś popełnialiśmy ten błąd i wiele osób to robi, że trzyma się ściśle planu. Chodzi o to, by czasem nie mieć planu, ufać intuicji i być elastycznym. Wiadomo, że każdy robi po swojemu i nie ma złych rozwiązań. Wszystko zależy od upodobań i człowieka.

Mówicie, że żyjecie z podróży. Jak to się udaje, jak zarabiacie na to wszystko?

Paweł Markowski: Mamy prosty system. Najpierw na kilka miesięcy wyjeżdżamy za granicę do pracy i przy okazji też zwiedzamy nowe miejsca. Zatrudniamy się w ciekawych miejscach np. na statku, ale bywa też, że jesteśmy kelnerami. Później zarobione pieniądze wydajemy w podróży. Nie zarabiamy na współpracach i na Instagramie, raczej chcemy być od tego wolni. Jak kasa się kończy, kończymy wyprawę i idziemy do pracy.

Julia Skibińska: Dokładnie, szukamy przede wszystkim miejsc dobrze płatnych np. na Islandii. Staramy się, by to było ciekawe, różnorodne i przyjemne.

Paweł Markowski: Ja wcześniej pracowałem jako robotyk po studiach, mieliśmy mieszkanie we Wrocławiu i jeździliśmy wtedy tylko w wolnym czasie. Ale potem spróbowaliśmy czegoś innego i uważam, że nie warto bać się podejmować takich decyzji czy spełniania marzeń. Warto zmieniać zdanie i nawet jeśli okaże się, że coś nie jest dla nas, to znów można wrócić do dawnego trybu życia. Ja we wcześniejszym też byłem szczęśliwy i nie wiem, co będzie w przyszłości.

W takim razie, jakie są wasze plany na najbliższy czas?

Paweł Markowski: Teraz jeździmy od prelekcji do prelekcji. Po tej przygodzie mamy dużo zaproszeń. Niebawem będziemy też opowiadać o sobie w szkołach. Poza tym szukamy kolejnej pracy od października, by móc dorobić na kolejną podróż i ruszyć w styczniu.

Julia Skibińska: Jeszcze nie wiemy, w jaki kierunek uderzymy, bo jest dużo pomysłów i sprzeczamy się co do tego.

Paweł Markowski: Jest tyle opcji, że będziemy rzucać kostką (śmiech). Wszystko byśmy chcieli, a pomysłów jest więcej niż czasu. Mamy nadzieję, że prędzej czy później zrealizujemy wszystko.

Czytaj też:
Podróżowali po Stanach śladem filmów. Mają za sobą około 30 tys. kilometrów i wciąż chcą więcej
Czytaj też:
Daria poleciała sama do Arabii Saudyjskiej. Żyła z lokalsami, a na tygodniowy urlop wydała grosze