Przez 104 dni samotnie płynął kajakiem po Bałtyku. Koniec okazał się zaskoczeniem i próbą

Przez 104 dni samotnie płynął kajakiem po Bałtyku. Koniec okazał się zaskoczeniem i próbą

Dodano: 
Paweł Zieliński w kajaku
Paweł Zieliński w kajaku Źródło:Archiwum prywatne / Paweł Zieliński
Wpadł na pomysł, by okrążyć Bałtyk kajakiem. Paweł Zieliński, bo o nim mowa, mierzył się z wieloma przeciwnościami losu, a mimo to zrealizował marzenie. Wyprawa trwała 104 dni i pozwoliła mu pokonać tysiące kilometrów. Niespodziewane zwroty akcji były nieodłączną częścią wyzwania. W rozmowie z Wprost.pl opowiedział o kilku z nich.

Paweł uwielbia przebywać blisko morza. Zechciał zmierzyć się z żywiołem, który potrafi być naprawdę bezlitosny. Wziął kajak, najważniejsze rzeczy i rozpoczął przygodę. Jak mówi – miał więcej szczęścia niż rozumu. Ważny był cel, samotność i tworzenie wspomnień.

Przygoda zaczęła się w maju, a skończyła pod koniec sierpnia 2022 roku. Jednak nie daty są tu najważniejsze. Dziś, po czasie, podróżnik po raz pierwszy szerzej dzieli się swoją historią. W rozmowie z Wprost.pl zdradza, dlaczego nie wszystko poszło po jego myśli. Najtrudniejsze chwile okazały się tymi najważniejszymi.

Paulina Kopeć, Wprost.pl: Pewnego dnia zapragnąłeś opłynąć Bałtyk kajakiem. Co właściwie zrobiłeś?

Paweł Zieliński: Plan był dość ambitny, bo zakładał opłynięcie Bałtyku kajakiem samotnie, co dałoby około siedmiu tysięcy kilometrów. Finalnie wyszło troszkę inaczej, musiałem skrócić tę trasę i pominąć pewnej rejony, bo nie udałoby się to – nie tyle z fizycznych powodów – ile raczej finansowych. Zakładałem, że zajmie to średnio 140 dni. Początkowo z Zatoki Gdańskiej chciałem kierować się na wschód i płynąć przez najtrudniejszy odcinek, czyli obwód kaliningradzki. Później kilka rozmów m.in. ze Strażą Graniczną odwiodło mnie od tego – wszyscy odradzali mi ten kierunek ze względów bezpieczeństwa. Wiedziałem wtedy, że zacznę zupełnie inaczej, czyli od kierowania się na zachód.

Zaczęło się tak, że dostałem się do najbliższego cieku wodnego. Mieszkam przy lesie, więc dla mnie to rzeka Świder w moim rodzinnym Otwocku. Do niej dotarłem pieszo, ciągnąc kajak za sobą. Zajęło mi to około dwóch godzin, bo trochę to wszystko ważyło – z 70 kg na pewno. Świdrem 10 km spłynąłem do Wisły, co wcale nie było proste, bo już na początku zaliczyłem wywrotkę. Później Wisłą ponad tydzień do Zatoki Gdańskiej i następnie w zachodnim kierunku.

Płynąłem całym polskim wybrzeżem w stronę Niemiec i zazwyczaj trzymałem się dość blisko lądu. Minąłem Danię, a później pierwszy raz w życiu ruszyłem na otwarte morze w – stronę Szwecji przez wyspę Læsø. Następnie wybrzeżem Szwecji na wyspy Alandzkie, przez południową część Finlandii, Estonię, Łotwę i Litwę, i wszystko skończyłem w Kłajpedzie. Do celu – czyli zamknięcia pętli – zostało mi jakieś 200 km, których nie pokonałem. Niewiele zabrakło, ale dlaczego, to zdradzę później.

Paweł na brzegu morza

Skąd pomysł na taką przygodę?

Pomysł zrodził się wiele lat temu. Pamiętam dokładnie ten moment – płynąłem kajakami rzeczką ze znajomymi z pracy i pomyślałem sobie, że chyba fajnie by było popłynąć tak samemu. Początkowo nie myślałem o morzu, ale o rzece. Dopiero kilka lat później zacząłem tego próbować i spodobało mi się, a apetyt rośnie w miarę jedzenia. Z roku na rok pływałem coraz więcej i dwa lata temu, gdy już wiedziałem, jak to wygląda, uznałem, że dam radę pływać też po morzu. W 2022 roku wypłynąłem.

Chciałem to zrobić, by poczuć dumę, coś sobie udowodnić i wyciągnąć z życia więcej. Wspomnienia to jedyne rzeczy, które zostają z nami zawsze i dzięki nim życie może być ciekawsze. To było wyzwanie, które miało pozwolić pokonać mi własne słabości.

I to wszystko samotnie...

Bez wątpienia wynika to z charakteru. Zawsze byłem samotnikiem. Tym razem naprawdę chciałem tam być sam, wiedzieć, że jeśli coś mi się uda, to będzie to tylko moja zasługa i żeby udowodnić coś wyłącznie sobie. Nie chciałem się zastanawiać, martwić, że muszę coś z kimś uzgadniać. Chciałem czuć się niezależny i to się udało. To miała być również podróż metafizyczna, by poznać siebie i odpowiedzieć sobie na parę pytań, których wcześniej nawet bym pewnie sobie nie zadał.

Wszystko brzmi jak ogromne wyzwanie. Jak się do tego przygotowywałeś?

Może trochę zaskoczę, ale fizycznie nie przygotowywałem się wcale. Uznałem, że „na etacie” w kajaku – pływałem po około 8 godzin dziennie – sam się zahartuję. Główne przygotowanie dotyczyło tego, by umieć sobie poradzić z samotnością, bo wiedziałem, że to nie będzie łatwe. Na początku nie wiedziałem jak bardzo.

Rzeczy materialnych też było bardzo dużo. Musiałem podzielić je sobie na działy typu kuchnia, łazienka i tak łatwiej było korzystać z tego, co było niezbędne w danym czasie. Musiałem mieć m.in. kamizelkę, kajakowy fartuch, bo bez tego byłoby ciężko. Miałem śpiwór, namiot, worki wodoszczelne i jakiś zapas jedzenia.

Jak to wyglądało logistycznie w praktyce?

Ogólnie dziennie robiłem po minimum 40 km. Gdy tylko mogłem, trzymałem się blisko brzegu. Nigdy nie wiedziałem, gdzie dokładnie dopłynę, ale starałem się to przewidzieć, patrząc na mapy itd. Większość dni spałem w namiocie, a tylko kilka razy pod gołym niebem. Nigdy nie wiedziałem, jak będzie wyglądał dany brzeg, to były niespodzianki. Spanie na plaży przy polskim wybrzeżu nie jest do końca legalne, ale jakoś się udawało, przymykali oko. Odpoczywałem i z rana wypływałem dalej. Nie miałem wytyczonych szczegółowo miasteczek, ale rozplanowywałem sobie to, kiedy mniej więcej będę mógł kupić jakieś jedzenie i mieć dostęp do większej cywilizacji.

Co było w tym wszystkim największym wyzwaniem?

Myślę, że to, co związane z samotnością. Z czasem zaczynałem odczuwać coraz większe oddalenie od wszystkiego, tak jakbym wyszedł z siebie i stanął obok, jakby to dotyczyło kogoś innego. Trudne były te wieczory, kiedy nie mogłem z kimś porozmawiać, bo nawet nie było zasięgu, by zadzwonić. Ten problem często rozwiązywało zmęczenie, bo po prostu szedłem spać.

Doskwierało mi też zimno. Czasem myślałem, że się już nigdy nie ogrzeję. Pomimo że jestem zimnolubny, to było to jednak za dużo – prawdziwe zimno, przed którym nie da się schronić. Zmagasz się z wiatrem, przed którym nie ma ucieczki, a nie będziesz przecież co chwilę rozbijać namiotu i się w nim chować.

Który odcinek w czasie wyprawy okazał się najtrudniejszy?

Najbardziej zweryfikował mnie odcinek z Danii do Szwecji – byłem na otwartym morzu i spędziłem wtedy aż 14 godzin w kajaku non stop – to był najdłuższy odcinek, jaki mi się przytrafił. Zastała mnie noc, więc poruszałem się w całkowitym mroku. Zero oświetlenia, widziałem tylko przepływające kontenerowce i nie wiedziałem, czy nie płyną na mnie. Było to przerażające, ale znów sam zachód słońca wcześniej był fantastyczny. Jak jesteś na fali, to jest jasno, a jak wpływasz pod falę, to jest bardzo ciemno i gdy płynąłem, co chwilę miałem taką mieszankę. To robiło fantastyczne wrażenie wizualne, ale był to mimo wszystko najtrudniejszy czas, bo nie miałem możliwości wysiadania.

Po tak długim czasie siedzenia w kajaku męczą się plecy, masz potrzeby fizjologiczne i po prostu wiesz, że jest to za dużo na jeden raz. Do tego ciągle te fale. Na szczęście nie miałem choroby morskiej. To doświadczenie było chyba i najgorsze, i jednocześnie najlepsze z całej podróży, bo jak już to zrobiłem, to stwierdziłem, że chyba naprawdę może mi się udać. Widziałem na mapie, że to będzie najtrudniejszy odcinek i go przetrwałem.

Zachód słońca na morzu

Spotykałeś po drodze innych ludzi? Jakie było twoje doświadczenia z nimi?

Przez większość czasu miałem bardzo pozytywne i piękne interakcje międzyludzkie. Dużo napotkanych interesowało się tym, co robię i traktowali mnie przyjaźnie. Podchodzili głównie starsi – chyba to pokolenie lepiej się odnajdywało społecznie. Gdy mówiłem, co chcę zrobić, niektórzy mówili: „Wow”. Było to inspirujące i dawało mi trochę siły.

Może mam takie szczęście, że trafiłem na pozytywne wibracje, a może to ta woda, bo na wodzie i przy wodzie jest dużo dobrych ludzi. Inaczej było trochę, gdy zostawiałem kajak i szedłem np. do miasta. Choć bardzo tego nie lubię, to miałem takie momenty, że musiałem do kogoś podejść i o coś poprosić. Wyglądałem raczej tak, że nie wzbudzałem zaufania – zarośnięty, w znoszonej koszulce. Raz na Litwie rozbiłem namiot w lesie i musiałem poprosić o telefon, by zadzwonić. Nie dostałem go. Napotkana dziewczyna napisała za mnie jedynie SMS-a. To proszenie o pomoc chyba było trudniejsze niż same fizyczne wyzwania. Lubię wszystko robić sam i nie musieć nic potrzebować.

Jak na pomysł o płynięciu reagowali twoi bliscy?

Kibicowali mi bardzo, cała rodzina. Wspierało mnie też dużo znajomych. Dopiero jak wróciłem, zobaczyłem, jaka to była siła. To mi dużo dawało w trakcie wyprawy.

Przez cały ten czas nagrywałeś materiały na YouTube, robiłeś taki audio pamiętnik. Co ci to dawało?

Starałem się nagrać chociaż jeden filmik dziennie, by utrwalić wspomnienia. Bardzo lubię wyzwania, więc chciałem też się dzielić tym z innymi. Wiedziałem, że jeśli ktoś znajdzie w tym coś dla siebie, to będzie to super.

Po opublikowaniu materiałów dostawałem oczywiście reakcje od ludzi. Do tej pory nawet piszą i muszę znaleźć czas, by się spotkać z jednym z fanów kajakarstwa. To fajne, gdy ktoś cię o coś pyta. Zdziwiłem się, bo myślałem, że to zmontuję i tylko jato będę oglądał.

Które miejsca najbardziej chwyciły cię za serce?

Do tej pory czuje pod palcami fakturę szwedzkich szkierów. Wielkie głazy, gładkie zazwyczaj i bez żadnej roślinności, trochę mchu. To bardzo kolorowe przestrzenie, ale bardzo puste. Kocham je. Były setki takich szkierów, od bardzo małych po takie wielkie skupiska. Tam czułem się najlepiej, to było romantyczne doświadczenie. Szwecja zrobiła na mnie ogromne wrażenie – spędziłem tam miesiąc i zobaczyłem też najwięcej.

Nie wiedziałem o tym, że w Polsce mamy coś takiego jak zatopiony las – bardzo fajnie to wyglądało z wody. Poza tym byłem zachwycony parkami narodowymi. Słowiński Park Narodowy to coś pięknego – przecudowne wydmy i przecudowne miejsce w naszym kraju.

Paweł z kajakiem przy skałach

A najpiękniejsze wspomnienie, jakie przychodzi ci do głowy?

Najlepsze były chyba te najgorsze i najtrudniejsze, bo to się potem super wspomina. Pierwsze doświadczenie dotyczy właśnie Szwecji, gdy udało mi się pokonać 70 km, cały czas płynąc. Wypadłem na brzeg o 4 nad ranem, to było pierwsze „wow”. Bardzo fajnie wspominam też spotkania z ludźmi. W Szwecji pierwszym człowiekiem, jakiego spotkałem, był Peruwiańczyk, z kolei w Estonii spotkałem kilku Amerykanów.

Miałem też pewną wywrotkę w Szwecji. Straciłem wtedy dużo potrzebnego sprzętu i nie miałem ładowania do telefonu. Podszedłem wtedy do ludzi o blond włosach, więc wziąłem ich za rasowych Szwedów. Po chwili dukania po angielsku okazało się, że oni zaczęli mówić do siebie po polsku – byłem w szoku, okazali się Polakami. Tłumaczyłem im, że przydałaby mi się pomoc, bym mógł się podładować itd. i że szukam sklepu z elektroniką. Michał i Wioletta byli parą i robili sobie tripa po Skandynawii. To było niezwykłe doświadczenie, bardzo mi pomogli.

Wcześniej spotkałem jednak inną parę, której zawdzięczam życie. Chodzi o Patryka i Justynę Richterów. Gdyby nie oni, to moja podróż skończyłaby się już chyba w Zatoce Gdańskiej, bo tam zalało mi cały kajak, nie miałem żadnej manewrowości – jak masz wodę w kajaku, to nie ma żadnej sterowności. Mogłem tylko dryfować. Z każdej strony miałem daleko do brzegu, a woda była diabelnie zimna. Oni przepływali przypadkiem obok pontonem motorowym i się zatrzymali. Podholowaliśmy kajak do Sopotu na molo i stamtąd jeszcze tego samego dnia ruszyłem dalej. Miałem dużo szczęścia.

Nie mogę nie wspomnieć o jednej nocy przy fińskich wyspach Alandzkich ze sztormową pogodą. Płynąłem i niosło mnie nie tam, gdzie nie chciałem – na skalistą wysepkę z latarnią. Płynąłem w deszczu, silnym wietrze, aż wylądowałem na kolejnym brzegu. Wysiadłem, wiedziałem, że nie rozbiję namiotu, bo były same kamienie, byłem złej myśli. Nagle zobaczyłem ciemne cienie domów i inną latarnię. Okazało się, że trafiłem w bardzo ciekawe miejsce. Wszedłem do jednego z tych domów, bo drzwi były otwarte na oścież, nikogo tam nie było. Poszedłem dalej, a za kolejnymi drzwiami znajdowała się sauna, dopiero co używana, ciepła, nagrzana. Poznałem trzech Finów z domku obok, którzy z tego korzystali. Poczęstowali mnie jedzeniem i nalewką – to było coś pięknego. Z fatalnej pogody w środku nocy trafiłem do raju. To jedna z moich ulubionych historii. Zostałem tam później na następny dzień, pomogłem im trochę popracować w polu. Nie sądziłem, że będę grabił trawę pod lęg ptaków – bo to byli ornitolodzy.

Kajak przy morzu Bałtyckim

Co dawało ci najwięcej satysfakcji?

Drobne sukcesy. To zawsze daje siłę i na tym się trzeba skupiać. Myślenie o całości jest przytłaczające, a skupiając się na jednym detalu i koncentrując się jednym dniu, można go pięknie spędzić. To pozwala zrealizować mniejszy cel i popycha dalej.

Gdy utknąłem w Szwecji, mogłem tylko ciągnąć kajak po drodze, szedłem z nim na smyczy, jak z psem, ale dobrze, że tak się dało, bo nie traciłem wtedy dnia. To też dawało sporo satysfakcji. Było męczące, trudne, niefajne, ale coś dawało.

Paweł płynie kajakiem

W materiałach wideo mówiłeś, że wiedziałeś, że możesz nie wrócić. Jak to jest płynąć z taką myślą?

Zawsze myślałem, że gdyby coś miałoby mnie zabić, to nie chciałbym np. żeby był to rak, tylko żywioł. Tak to sobie wyobrażałem i chyba wciąż tak o tym myślę. Nie to, że do tego dążyłem, bo starałem się robić wszystko, by wrócić cało, ale miałem świadomość, że może być różnie. Woda może zrobić ze mną wszystko, a ja miałem tylko mały kajak, który mógł wywrócić się wszędzie.

Co się stało, że nie udało ci się przepłynąć brakującego fragmentu przy Rosji?

W sumie to była dla mnie ciężka sytuacja. Doszło do tego w Łotwie. Nic nie zapowiadało tego, że tak to się skończy. Był zwykły dzień i normalne fale. Nagle przyszła taka, która zupełnie zalała mi otwarty telefon. Tam miałem wszystko, kontakty, mapy, informacje o pogodzie i warunkach, wskazówki, punkty odniesienia, a nie wziąłem nic zapasowego, nie pomyślałem o tym. Początkowo jeszcze miałem nadzieję, że sprzęt wróci do życia i nawet chwilowo działał, ale później padł ostatecznie. Płynąłem jeszcze na oślep do Litwy i zatrzymałem się w Kłajpedzie. Wiedziałem, że nie będę w stanie płynąć do Rosji bez wsparcia w postaci telefonu.

Jak już wiedziałem, że mi się nie uda, dopadło mnie szczególne zmęczenie i nie miałem nawet siły podnieść się z namiotu, z plaży. Wiedziałem, że to definitywny koniec. Teraz wiem, że to lepiej, bo gdybym tam popłynął, nie wiem, jak by się skończyła ta przygoda. W tej części świata politycznie jest niestety bardzo źle, może kiedyś doczekamy tego, że zrobi się tam bezpieczniej.

Telefon to nie jest jedyna rzecz, jaką straciłem. Wcześniej pozbyłem się m.in. panelu solarnego, power banków, golarki i większości tego, co elektroniczne. Później w Szwecji musiałm to dokupować i przez to też musiałem skracać trasę.

Gdy już w Kłajpedzie wiedziałem, że to koniec, musiałem się z kimś skontaktować. To właśnie wtedy podszedłem do tamtej dziewczyny od SMS-a, chciałem zadzwonić do mamy. Liczyłem na to, że uda mi się samemu dotrzeć do Gdańska, ale nie wyszło. Ostatecznie musiałem się tak umówić, że mama przyjechała po mnie i odebrała z Kłajpedy.

To musiał być trudny moment, by pogodzić się z niepowodzeniem.

Straciłem wtedy wszelką siłę. Płakałem przez dobrych kilkanaście minut – rzewnie płakałem. To było tak, jakby ktoś zabrał moje marzenie, które prawie się spełniło i było tak blisko. Zostało 200 km, zrobiłbym to w tydzień, miałem idealną pogodę. Byłem prawie na finiszu, już sobie wyobrażałem, co będę mógł opowiadać, to byłoby dla mnie wielkie zwycięstwo. Odpuściłem jednak, czułem, że nie mogłem tego zrobić, uznałem, że wolę to powtórzyć kiedyś w bardziej sprzyjających warunkach.

Coś poza tą sytuacją szczególnie cię zaskoczyło?

Chyba poligon. Wylądowałem na wyspie, która wydawała się całkiem zwyczajna. Był wieczór, nie chciałem się już za bardzo przenosić, ale okazało się, że jest tam bardzo dużo łusek po nabojach, wszędzie tysiące. Zaryzykowałem, śpiąc tam. Okazało się, że w pobliżu jest wojsko, w nocy strzelali. Wtulałem się w skały, by nie dostać kulki. To było szokujące, długo nie spałem.

Co zrobiłbyś dziś inaczej, planując ten wyjazd?

Myślę, że wiele rzeczy. Na pewno zmniejszyłbym zapasy jedzenia i bardziej urozmaicił dietę. Wziąłem tego na starcie za dużo – na ponad dwa tygodnie. To były głównie puszki z rybą czy mięsem i czekolady, poza tym woda i soki. Zawsze, gdy się zatrzymywałem, mogłem robić zapasy na bieżąco, a mając na początku nadmiar, tylko niepotrzebnie zmagałem się ze zbyt ciężkim kajakiem. Zabrakło mi tez odzieży piankowej, która cały czas byłaby sucha. Miałem termiczną, ale to okazało się za mało. Troszkę żałuję, że nie miałem drugiego telefonu.

Lepiej bym przemyślał też, co robić wieczorami. Nie zawsze chciało mi się spać i dużo czasu spędziłem na myśleniu, a pewnie mógłbym to też inaczej spożytkować – chociaż książkę trudno było zabrać, szybko by zmokła. W czasie wyprawy nie rozpaliłem też nigdy żadnego ogniska, trochę żałuję, ale też nie miałem wtedy aż takiej potrzeby.

Jak wygląda powrót po ponad 100 dniach na morzu?

To było dziwne. Na początku to taka alienacja, trudności w odnalezieniu się w społeczeństwie i z samym sobą w domu, dosłownie wszędzie byłem wycięty. Miałem wrażenie, że to był sen.

Wyobrażam sobie.

Byłem też wyczerpany fizycznie, konsekwencje tego czułem jeszcze długo po. Na szczęście uniknąłem kontuzji, ale wyczerpanie było chroniczne, bo wstawałem zmęczony tam prawie każdego dnia i przywykłem do tego. Po powrocie dopiero zacząłem do odczuwać najbardziej. Długo się regenerowałem.

Miałeś dość kajaka na jakiś czas?

Paweł: Na jakiś czas (śmiech). Już tydzień później byłem pod namiotem z przyjacielem, poszliśmy nad Wisłę.

To wszystko cię jakoś zmieniło?

Teraz chyba jestem chyba spokojniejszym człowiekiem. Wiem, że sobie coś udowodniłem, że jestem w stanie wiele przetrwać. Poznałem trochę takich doświadczeń, których nigdzie indziej bym nie mógł.

Co byś powiedział komuś, kto teraz oznajmiłby ci, że chce zrobić to co ty?

Trzymałbym kciuki, to byłoby dla mnie inspirujące. Czułbym się dobrze, że np. mogłem kogoś do tego zmotywować. Myślę, że to dla kogoś, kto nie ma dzieci. Jednak nie każdy może sobie pozwolić, by opuścić dom na kilka miesięcy, a jest też duże ryzyko, że nie wrócisz.

Ogólnie zawsze polecam takie rzeczy. To nie musi być kajak, może być rower lub własna noga, ale fajnie, jak stawia się sobie takie wzywania. To jest coś trudnego, ale nie niemożliwego, co się później ciekawie wspomina.

Jakie masz plany, wyzwania podróżnicze na najbliższy czas?

Lubię myśleć o sobie jako o wędrowcu i to jest moje życie, ta wędrówka. Chciałbym jak najwięcej czasu spędzać w drodze, dlatego chcę robić podobne rzeczy. Nie tylko kajakiem, ale też pieszo. Jest jeszcze dużo mórz do przepłynięcia, świat jest duży i wspaniały. Chciałbym mieć tych kilka pięknych migawek na koniec życia.

Interesuje mnie cała Europa, nie mam konkretnych punktów w głowie. Dużo mórz, dużo samotych, pięknych miejsc, bo takie najbardziej cenię i takie chciałbym oglądać.

Czytaj też:
Zawodowy żeglarz szczerze o pływaniu. Najlepsze kierunki na rejsy w Polsce i za granicą
Czytaj też:
Daria poleciała sama do Arabii Saudyjskiej. Żyła z lokalsami, a na tygodniowy urlop wydała grosze

Źródło: WPROST