Polak uprawia turystykę filmową. „Stałem jak wryty. Jakby brama do filmu się przede mną otworzyła”

Polak uprawia turystykę filmową. „Stałem jak wryty. Jakby brama do filmu się przede mną otworzyła”

Dodano: 
Krzysztof Przybylski
Krzysztof Przybylski Źródło:Archiwum prywatne
Krzysztof Przybylski na co dzień pracuje jako wuefista w szkole w Parkowie (Wielkopolska), a kiedy podróżuje, bierze aparat i szuka miejsc z ulubionych filmów. Efekty można zobaczyć na Instagramie.

Katarzyna Świerczyńska, Wprost.pl: Skąd pomysł na podróżowanie śladami filmów?

Krzysztof Przybylski: To się zaczęło od tego, że w ogóle zaczęliśmy z żoną dalej podróżować. Nasz pierwszy dalszy wyjazd samochodem za granicę to była w 2017 roku podróż do Słowenii. Bardzo nam się to spodobało, dużo zobaczyliśmy i uznaliśmy, że musimy zaplanować kolejne dalsze wycieczki. Moja żona Iza powiedziała wtedy: Włochy. Przyznam, że byłem odrobinę przerażony. Duży kraj, daleko... Ale przeszła mi przez głowę myśl, że skoro Włochy, to może mógłbym zobaczyć słynne pole w Toskanii z mojego ukochanego „Gladiatora”.

Dlaczego akurat to miejsce?

„Gladiator” jest filmem szczególnie mi bliskim, dla mnie kultowym, łączy wszystkie wartości, które są mi bliskie. Nawet jeśli nie zobaczę go przynajmniej raz w roku, to zawsze muszę przejrzeć jakieś fotosy lub ulubione sceny. No i powiedziałem żonie: Dobrze, niech będą Włochy, ale pojedziemy na Drogę Gladiatora w Toskanii.

I się udało.

Tak, chociaż logistycznie to było niełatwe, bo bazę wypadową mieliśmy na północy Włoch w okolicy Trydentu i jechaliśmy tam aż 400 kilometrów, żeby tego samego dnia wrócić.

instagram

Było warto? Zrobiłeś sobie zdjęcie pozując, jak Russell Crowe w słynnej scenie...

Oczywiście! Tylko tych łanów zbóż nie było, żeby sobie je pogłaskać palcami, bo wszystko skoszone, ale tak, było warto. Nawet nie sądziłem, że to we mnie wywoła aż tak silne emocje. Oprócz nas nie było nikogo. W ciągu prawie dwóch godzin tam spędzonych pojawiła się zaledwie jedna para zrobić sobie zdjęcie. Ten zapach ziół, dźwięk cykad i ten sam widok – bo przecież, mimo że minęło 20 lat od kręcenia filmu – krajobraz praktycznie się nie zmienił. To robi ogromne wrażenie. Moja żona doskonale wyczuła moje emocje, powiedziała, że pójdzie już z synem do auta i mnie tam na chwilę zostawi.

A ja stałem dosłownie jak wryty. Jakby jakaś brama do filmu się przede mną otworzyła. Taki magiczny moment zawieszenia, portal do świata ukochanego filmu! Byłem dokładnie w tym miejscu, tym momencie, kiedy Maximus wchodzi do Elizjum... Każdy pewnie odbiera to jakoś inaczej, dla mnie to było wyjątkowe przeżycie.

I postanowiłeś, że będziesz odwiedzać inne filmowe miejsca?

Tak, po prostu przy planowaniu kolejnych podróży zacząłem sprawdzać, czy w jakimś miejscu nie był kręcony film, który w jakiś sposób jest dla mnie ważny. Większość tytułów to lata 80. i 90., i są to filmy w większości kręcone w Europie, zatem mam dużą szansę na odwiedzenie ich przy obecnie otwartych granicach.

Czyli nie chodzi o bycie w miejscu akcji jakiegokolwiek filmu?

Nie, to musi być coś dla mnie istotnego. Samo zaliczenie kolejnych miejsc filmowych? To już nie byłyby te emocje. A jeśli sam film mi się podobał, to już zupełnie inna historia. Może dlatego odwiedzam miejsca z tych starszych filmów, bo to jednak one są dla mnie ważne, one zbudowały moją wrażliwość filmową i kręgosłup moralny.

Autograf takiego aktora na przykład, nawet Russela Crowe'a, nie byłby chyba dla mnie tak istotny, jak to, że mogę być na chwilę tam, gdzie on, oddychać tym samym powietrzem, wyobrażać sobie te chwile tworzenia magicznego tworu, jakim jest film.

Pamiętam, jak wróciliśmy z Włoch i czułem, że moje zdjęcie z Drogi Gladiatora, to pamiątka na całe życie, coś, czego nikt mi nie zabierze, a ja będę zawsze czuł, że byłem tam.

Co było po „Gladiatorze”?

Jak już ochłonąłem po tym wszystkim, to kolejna podróż, którą zaplanowaliśmy z żoną i naszym synem, to była Austria. Spojrzałem na mapę, i już wiedziałem, że będziemy mieli właściwie kawałeczek do Włoch i miejsca, gdzie był Sylwester Stallone w filmie „Cliffhanger” z 1993 roku. Wprawdzie pora roku się nie zgadzała, bo w filmie była zima i śnieg, ale to nie było najważniejsze. Lagazuoi w Dolomitach przywołał wrażenia z Toskanii. Wówczas zrozumiałem, że to nie koniec, to dopiero początek filmowych podróży!

instagram

Znowu były emocje?

Ogromne! To jest też jeszcze urok tych filmów z lat 80. czy 90., kiedy rzeczywiście większość scen kręciło się w plenerach. Dziś 90 procent produkcji, jak nie więcej, nagrywa się w studiu. Dla mnie to już nie to samo. To jest zbyt sztuczne.

Na Instagramie prowadzisz konto, na którym dzielisz się zdjęciami z filmowych miejsc. Zwykle starasz się zastygnąć w podobnej scenie jak w filmie, ale nie zawsze...

Początkowo żona zaczęła prowadzić i rozwijać nasz podróżniczy profil, gdzie opisuje podróże naszej rodziny. Stwierdziliśmy, że wplatanie tam filmów byłoby zbyt rozpraszające jego tematykę. Doszliśmy do wniosku, że stworzę własny, wyłącznie filmowy profil. Okazało się, że ludziom się to bardzo podoba. Od początku traktowałem robienie zdjęć i przygotowywanie porównań bardzo poważnie, ale w pewnym momencie zrozumiałem, że nic nie musi być tak idealne, to ma być zabawa! Przy jednym ze zdjęć mój syn zaczął mi przeszkadzać, kręcił się w tle i psocił i nie mogłem zrobić takiego ujęcia, jak sobie zaplanowałem. To były zdjęcia z „Wilczycy”.

Irytowałem się, bo odzywał się mój wewnętrzny perfekcjonizm, ale szybko do mnie dotarło, że przecież jesteśmy tu razem i to jest najważniejsze, a nie idealnie zaplanowane zdjęcia.

Teraz ogromnie cieszy mnie to, że mój dziesięcioletni już syn na niektórych zdjęciach pozuje ze mną i widzę, że to odkrywanie filmowych miejsc i jemu zaczyna sprawiać frajdę. Tak było np. w Poświętnem, gdzie kręcono „Jak rozpętałem II wojnę światową”, czy w Abruzji, gdzie robiliśmy zdjęcia do „Ladyhawke” i „Name of the Rose’’.

Kadr  filmu „Magiczne drzewo” i Krzysztof Przybylski z rodziną

Twój syn jest też m.in. na zdjęciach z Błędnych Skał.

Tak, to były wędrówki po Błędnych Skałach śladami filmu „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian” w reżyserii Adamsona. Bardzo lubię fantasy, chociaż „Władcy Pierścieni” jak do tej pory nic nie przebiło, jak dla mnie. Tu od razu dodam, że to właśnie „Władca Pierścieni” mocno wpłynął na rozwój turystyki filmowej, to się stało bardzo modne po tym filmie. Ludziom ciężko było uwierzyć, że te przepiękne plenery są prawdziwe i zaczęli masowo odwiedzać Nową Zelandię, gdzie do dziś stoi Hobbiton. Ma to niestety swoje konsekwencje, te miejsca stały się bardzo skomercjalizowane. A ja wolę tej komercji unikać.

instagram

Jak planować takie tematyczne, filmowe wycieczki?

Dziś to nie jest problem – wystarczy internet i znajdziemy wszystkie potrzebne informacje. Jeśli gdzieś jedziemy, wystarczy sprawdzić, jakie filmy były kręcone w danym mieście czy regionie. Trzeba też pamiętać, że do tych filmowych miejsc zwykle musi być dobry dojazd, co jest oczywiście na plus. Nikt nie wybiera plenerów niedostępnych, bo przecież tam musiała dojechać cała ekipa, sprzęt, filmowcy raczej nie utrudnialiby sobie pracy. Czasami jednak można się zdziwić, jak oni „tam się dostali’.’ Okazuje się też, że te same miejsca potrafią powtarzać się w różnych filmach – to np. dworek w Brześcach. Czasami też miejsca mogą rozczarować, bo niewiele w nich już z tego, co było na filmie.

Jest też sporo osób, które rzeczywiście taką turystyką się zajmują, na dużo większą skalę, niż ja, i można u nich szukać inspiracji. Sam jestem fanem Niemki Andrei David, która prowadzi bardzo popularny na Instagramie profil @filmtourismus. Ona z kolei wymyśliła, że fotos z filmu zestawia z miejscem, w którym jest.

To zrobiło się dzięki niej bardzo modne, bo jest rzeczywiście efektowne. Ale to ona była pierwsza i warto o tym pamiętać. Fajnie gdy każdy z nas, setjetterów, ma swój styl. Ja jednak również cenię treść postów pod zdjęciami, co nie jest już tak oczywiste, bo turyści filmowi raczej przedstawiają zdjęcia, opisy nie są dla nich ważne.

Twoje największe marzenie jeśli chodzi o filmowe podróże?

Czasem myślę, że takie miejsca jeszcze odkryję i dopiero odwiedzę, ale tak na poważnie to zdradzę, że jestem jak tysiące osób na świecie fanem „Gwiezdnych wojen”. Moja ulubiona część to „Imperium kontratakuje‘’ i sceny na planecie Hoth, w śniegu, nagrywane w zimie stulecia w Norwegii. Drugie miejsce z gwiezdnej sagi to Tunezja i mały domek na pustyni, gdzie mieszkał filmowy Luke Skywalker. Tam wszystko się zaczęło i skończyło jeśli chodzi o sagę...

Chciałbym tam „wejść przez portal‘’ i poczuć to, co najbardziej lubię: że film staje się prawdziwy...

W USA chętnie odwiedziłbym Wielki Kanion ze względu na film „Thelma & Louise‘’, ale tam to już nie wiem, co bym wybrał… Na pewno „Wichry namiętności’’ i „Leona’’. Na szczęście jest jeszcze wiele tytułów w Polsce, które na mnie czekają, mam nadzieję, że ci, którzy śledzą moje podróże filmowe, z przyjemnością cofną się w czasie – do filmów oglądanych w młodości. Te sentymentalne wycieczki mają naprawdę cudowną moc budowania dobrego nastroju i pozytywnej energii. Do zobaczenia na Ig!

Czytaj też:
Trzech turystów na jednego mieszkańca. To najbardziej zatłoczony kraj na świecie

Czytaj też:
Kotka Julia jest sensacją górskich szlaków. „Jak tylko widzi jaskinię, szaleje ze szczęścia”

Źródło: WPROST.pl