– Andrzej Zaucha zawsze wybierał pierwszy stolik przy oknie, ten na mniejszej sali. Pamiętam go jak dziś, gdy w charakterystycznej przepasce na czole siedział nad talerzem jajecznicy. Wtedy widziałam go po raz ostatni – wspomina Grażyna Wąsowicz, która od 1977 roku pracuje w recepcji Hotelu Mercure w Opolu (do lat 90. XX wieku działał jako legendarny Hotel Opole). – Gdy media obiegła wieść, że w Krakowie został zastrzelony przez męża swojej kochanki, czułam się tak, jakby odszedł ktoś mi bliski. Bo przez te lata na swój sposób stał się bliski.
Mercure to miejsce kultowe na mapie Opolszczyzny, dlatego podczas kolejnych edycji Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej przeżywa prawdziwą inwazję gwiazd. Ale przez cały rok goszczą tu nie tylko ikony krajowej sceny muzycznej. Nie zmienia się to od lat.
W latach 60. XX wieku – gdy rodziło się święto polskiej piosenki – baza noclegowa Opolszczyzny była znacznie uboższa niż dziś. Topowi artyści trafiali do dzisiejszego hotelu Mercure, który uchodził za najlepszy obiekt w mieście. Położony zaledwie 10 minut spacerem od legendarnego, opolskiego amfiteatru, który otworzył bramy do kariery wielu początkującym artystom. Ci, którzy na swój sukces dopiero pracowali, musieli zadowolić się kwaterami w prywatnych domach mieszkańców. – U nas w hotelu mieściło się tzw. biuro kwater prywatnych. Opolanie, którzy mieli wolne pokoje, wynajmowali je artystom. Najczęściej byli to początkujący muzycy, ale niejednokrotnie zdarzało się, że po festiwalu w Opolu mówiła o nich cała Polska. Taki gospodarz mógł się wtedy pochwalić niebanalnymi wspomnieniami rozmów, toczonych przy wspólnym stole czy pamiątkowymi zdjęciami – opowiada Grażyna Wąsowicz.
Najsłynniejszy festiwal w kraju trwał wówczas tydzień i był prawdziwym świętem polskiej piosenki. Artyści przyjeżdżali do Opola nie tylko po to, by wystąpić przed publicznością, ale również, by spotkać swoich przyjaciół z branży. W hotelowej restauracji stał fortepian i to on był sercem, przy którym chętnie gromadzili się muzycy.
– Oni zachowywali się jak jedna wielka rodzina. Było gwarno i radośnie. Gdy wyjeżdżali i nam robiło się smutno, czegoś brakowało. Tak jest zresztą do dziś – przyznaje pani Grażyna. – Nasza hotelowa restauracja – podobnie jak popularny wówczas lokal „Pod Pająkiem” – tętniła życiem. Gwiazdy, wychodząc na koncerty, rezerwowały miejsca na wieczór, więc zabawa trwała praktycznie przez całą dobę. Hotel Mercure był w tym czasie okupowany przez łowców autografów i tych, którzy chcieli zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie z ulubionymi artystami. Jeśli ktoś miał szczęście, to bywało, że został nawet zaproszony przez artystów do wspólnego biesiadowania. Dziś jest podobnie, choć pojawienie się prasy kolorowej sprawiło, że gwiazdy nie są już tak swobodne jak przed laty. Nikt nie chce później oglądać zdjęć czy nagrań wideo zrobionych bez ich wiedzy…
Kreacje sceniczne były nie mniej ważne niż festiwalowa muzyka. Szyte na miarę stroje zwracały uwagę i były wyróżnikiem wielu gwiazd. – Jestem pewna, że praca nad niektórymi trwała długie tygodnie. Aż miło było spojrzeć na efekt – wspomina Grażyna Wąsowicz. – Na wieczorne imprezy artyści przychodzili oczywiście w stroju mniej formalnym, ale wciąż biła od nich niesamowita aura, która wyróżniała ich na tle szarych czasów. Każdy z nich był na swój sposób kolorowym ptakiem.
Dlatego łowcy autografów byli gotowi czekać godzinami, czy to słonce czy deszcz, by wypatrzyć Marylę Rodowicz, Skaldów, Ryszarda Rynkowskiego czy Krzysztofa Krawczyka. Każdy wyposażony w obowiązkowy kajecik, do gromadzenia festiwalowych trofeów. – Moje córki były wtedy dziećmi i bardzo przeżywały te moje spotkania z gwiazdami. Pytały o artystów, chciały wiedzieć, jacy oni są no i oczywiście mieć autografy tych, których znały z telewizji. Mnie niezręcznie było o nie prosić, dlatego pomagał kelner, który miał więcej śmiałości – wspomina ze śmiechem pani Grażyna. – Gwiazdy pojawiają się u nas do dziś i czasami zdarza mi się prosić o autograf, ale teraz już dla wnuczki.
Obsługa hotelowa miała ten przywilej, że dostawała wejściówki na festiwal i to bez konieczności czekania w wielogodzinnych kolejkach. – Mankament był taki, że prosto z koncertu, który kończył się na przykład o 6 rano, szło się do pracy. Nikt się nie skarżył na brak snu, bo niosły nas emocje. Takie święto w końcu zdarza się tylko raz w roku – mówi pani Grażyna. – Pamiętam jeden z festiwali, na którym Jan Pietrzak świętował jubileusz. Kabareton z jego udziałem zakończył się w amfiteatrze o 6 rano, a później impreza przeniosła się przed hotel i trwała w najlepsze przez kolejne godziny.
W Hotelu Mercure rodziły się też piękne znajomości i to nie tylko wśród artystów. – Polubiliśmy się na przykład z Bogusiem Mecem. On później, gdy miał koncert na Opolszczyźnie, zawsze o mnie pamiętał i zapraszał – opowiada Grażyna Wąsowicz. – Bardzo sympatyczny był też scenograf Marek Grabowski, z którym wiąże się ciekawa anegdota. Marek wymyślił sobie któregoś roku, że na scenie pojawi się drzewo, podświetlone tysiącami lampek. Jeździłam z nim po całym Opolu, szukając odpowiedniego okazu. Warunek był taki, że ono musiało być bez liści, a przecież festiwal zawsze odbywał się na przełomie wiosny i lata, gdy przyroda wręcz eksplodowała zielenią. Po całym dniu poszukiwań znaleźliśmy obumarłe drzewo koło Elektrowni Opole. Przewiezienie go do amfiteatru było wyzwaniem, ale Marek był bardzo zadowolony z efektu.
Na polskiej scenie muzycznej wiele się zmieniło w ostatnich dziesięcioleciach. Gwiazdy estrady przyjeżdżają do Opola już nie tylko przy okazji najpopularniejszego festiwalu w kraju. Przy odrobinie szczęścia, goszcząc w Hotelu Mercure, można je spotkać przez cały rok. – W pamięci szczególnie utkwił mi Zbigniew Wodecki, który z nowo poznanymi ludźmi potrafił rozmawiać tak, jakby spotkał dawno niewidzianego przyjaciela. Biło od niego ciepło, serdeczność, dlatego wiadomość o jego nagłej śmierci była dla nas potężnym ciosem. On zawsze zajrzał do recepcji, znalazł czas na krótką pogawędkę… – mówi recepcjonistka z Hotelu Mercure w Opolu. – To jest piękne w mojej pracy, że gwiazdy, o poznaniu których śni cała Polska, ja mam na wyciągnięcie ręki.