Polka mieszka w brazylijskiej faweli. „Zdarzają się strzelanki, ale rzadko. Może raz, dwa razy w roku”

Polka mieszka w brazylijskiej faweli. „Zdarzają się strzelanki, ale rzadko. Może raz, dwa razy w roku”

Dodano: 
Julia w Brazylii
Julia w Brazylii Źródło:Archiwum prywatne / Julia
Sześć lat temu zdecydowała się na przeprowadzkę do Ameryki Południowej. Julia z kanału „Inne Światy” mieszka w faweli i pokazuje turystom „prawdziwą Brazylię”.

Julia to wulkan energii, barwna osobowość, którą niełatwo wpasować w ramy sztywnego wywiadu. Nic dziwnego, że jako miejsce do życia wybrała Brazylię – kraj kontrastów, bogatej kultury i otwartych na świat ludzi. Choć na początku przerażała ją zła sława tego miejsca, dziś jest szczęśliwą mieszkanką domku z ogródkiem w jednej z faweli w Recife. Kiedyś uczyła Brazylijczyków języka angielskiego, teraz fascynuje się Ayahuascą, prowadzi kanał na Youtubie „Inne światy” i biuro turystyczne Gringos Travel, dzięki którym może pokazać prawdziwą Brazylię innym podróżnikom. W naszej rozmowie opowiada o swoich przygodach (również tych niebezpiecznych) i zdradza, co sądzi o wycieczkach „fawela safari”. Nie chce wracać do Polski i radzi, by zawsze cieszyć się tym, co mamy.

Alicja Miłosz, Wprost.pl: Mieszkasz w Brazylii już 6 lat, ale po raz pierwszy ten kraj poznawałaś jako turystka. Co cię w niej wtedy urzekło, a co zszokowało?

Julia z kanału „Inne Światy”, na którym dzieli się z widzami codziennym życiem w brazylijskiej faweli: Brazylia nigdy nie była planem. Osiem lat temu podróżowałam z moim kolegą i mieliśmy zamiar zjechać całą Amerykę Południową autostopem. Zdecydowaliśmy się przyjechać do Brazylii tylko dlatego, że były akurat tanie rejsy z Europy, w cenie samolotu. Plan był taki, żeby w ogóle w tym kraju nie zostawać, tylko od razu jechać dalej, głównie ze względu na złą sławę – że jest niebezpiecznie, że są przestępstwa. Pamiętam, jak dopłynęliśmy do Salwadoru, który jest najbardziej afrykańskim miastem w Brazylii, to tam w przeszłości przetransportowywano najwięcej niewolników. Kiedy wyszliśmy do portu, byliśmy jednymi z niewielu białych ludzi, od razu rzucaliśmy się w oczy z naszymi plecakami.

Ogromny rozstrzał społeczny – to rzuciło mi się wtedy w oczy najbardziej. Myślę, że jest tu sześć a nawet siedem klas społecznych. My się głównie obracaliśmy raczej w niższych sferach i szokował mnie fakt, że niektóre osoby zarabiają ogromne pieniądze, kiedy inni głodują. Teraz ta Brazylia trochę się zmieniła i jest więcej programów rządowych, które wspierają mieszkańców, dbają, by dzieci chodziły do szkoły i tam dostawały posiłki. To nie zmienia faktu, że życie jest dla wielu ludzi tutaj bardzo ciężkie.

Zdziwiły mnie też spore różnice pomiędzy miastami a wioskami i w ogóle pomiędzy miastami w Brazylii. Teraz jak byłam w Rio de Janeiro, to miałam wrażenie, że jestem w zupełnie innym świecie. Mimo że to ten sam kraj, Rio jest jakieś 15 lat przed Recife, gdzie mieszkam na co dzień. Z kolei kiedy wyjedzie się do wiosek, tam w ogóle ludzie mieszkają czasem jeszcze w domach robionych z gliny, często są przerwy w dostawie wody, albo w ogóle nie ma wody bieżącej, szczególnie w porze suchej. Jest maksymalna oszczędność, najpierw się wodą myjesz, potem spłukujesz nią toaletę albo myjesz podłogę (śmiech).

To, co mnie zaskoczyło pozytywnie, to niezwykła otwartość tych ludzi. Mimo że nie mają wiele, to każdy się dzieli, każdy chce sobie pomóc. Kiedy jedziesz autobusem i ktoś je jakieś cukierki obok, to cię nimi częstuje i to jest zupełnie normalne. Widzę prawidłowość, że im ludzie biedniejsi, tym większa idzie za tym otwartość na drugiego człowieka.

Trzeba jednak uważać. Jak ktoś przyjeżdża z Europy, na pewno rzuca się w oczy – jeżeli idzie złodziej, to jako obcokrajowiec jesteś na jego celowniku. Muszę przyznać, że nie ma tu jednak takiej skali wykorzystywania turystów, jak w innych krajach Ameryki Południowej, na przykład w Peru czy Boliwii, gdzie każdy gość traktowany jest jak portfel. W ciągu tych 6 lat może trzy razy zdarzyło mi się, że ktoś widział, że jestem gringą i podawał mi inną cenę.

Teraz prowadzisz tu na miejscu biuro turystyczne Gringos Travel, zajmujące się wyprawami szytymi na miarę. Czy nawiązując do jego nazwy, dalej czujesz się tu gringą, czy masz już ten etap za sobą?

Nie, już długo się tak nie czuję. Jestem wtopiona w tutejszą kulturę i tak naprawdę dopóki nie zdradzi mnie mój akcent, to mało osób wie, że jestem z innego kraju. Mam już językową płynność, według testów C1, także jestem z siebie bardzo zadowolona, bo byłam zupełnym samoukiem. Mieszkanie w faweli na pewno bardzo pomogło. W tym regionie (Recife leży nad Atlantykiem we wschodniej części Brazylii, w stanie Pernambuco – przyp. red.) nie ma zbyt wielu obcokrajowców, głównie imigranci z Afryki. Nie mam tu wielu znajomych gringo. Co ciekawe, gringo (odmiana żeńska = gringa – przyp. red.) dla Brazylijczyków oznacza wszystkich, którzy pochodzą spoza Brazylii. W innych krajach Ameryki Połudnowej termin „gringo” jest zarezerwowany dla ludzi spoza całego kontynentu.

Gdybyś miała porównać swoje pierwsze spostrzeżenia na temat kraju z tym, co myślisz o Brazylii teraz, po 6 latach – jak bardzo się one zmieniły?

Myślę, że bardziej rozumiem to, co się tu dzieje. Rozumiem, że te różnice społeczne wynikają w dużej mierze z niewolnictwa, od którego nie minęło aż tak dużo czasu. Bardzo rzadko spotyka się tu czarnoskórą osobę, która ma pieniądze. Widziałam to szczególnie, kiedy przez pierwsze lata uczyłam angielskiego i moimi uczniami byli praktycznie sami biali ludzie. W budynku, w którym pracowałam, jedynymi czarnymi osobami były opiekunki do dzieci i portierzy. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie ma dyskryminacji, jak na przykład w Polsce, gdzie ludzie czasem boją się innego koloru skóry i kieruje nimi strach. Widać jednak zdecydowane różnice ekonomiczne. Łamie mi to serce, bo nie chciałoby się żyć w kraju, gdzie ten podział jest tak duży, ale jednocześnie sprawia, że ta kultura jest tak bogata.

Bierzesz tę Brazylię w ciemno, w pakiecie z tymi wszystkimi trudnościami, czy pojawia się w tobie chęć, żeby coś tu zmienić?

To, co mogę zmienić, staram się zmienić, bo widzę, z czym ci ludzie się borykają. Jak tylko organizuję wyprawy dla turystów, staram się włączać mieszkańców, żeby mogli zarobić jakieś dodatkowe pieniądze. Myślę też nad założeniem Patronite w drugiej części roku, ale nie po to, żeby samej się z niego utrzymywać. Chciałabym podzielić zyski i wykorzystywać je w połowie na akcje społeczne, które będę tu zorganizować – na przykład zbieranie śmieci, gdzie mogę zaoferować ludziom w zamian za uczestnictwo jakąś Feijoadę (tradycyjna potrawa narodowa na bazie mięsa i czarnej fasoli – przyp. red.). Chociaż od wielu lat nie gotuję w domu mięsa, to jestem w stanie się poświęcić (śmiech). Sama gdy chodzę po lesie czy po plaży, to zbieram śmieci. Raz z małą grupą sprzątnęliśmy całą plażę, na którą wcześniej nikt nie przychodził. Potem widząc tam ludzi i ptaki, byłam z nas naprawdę dumna.

Mam w okolicy parę rodzin w ciężkiej sytuacji, więc jak tylko przychodzi moment, że są święta, albo ja mam po prostu więcej kasy, to zawsze im coś zaniosę. Czy to karmę dla zwierząt, czy paczki żywnościowe albo ubrania dla dzieci. Znam jedną kobietę, która zanim znalazła się w faweli, wraz z czwórką dzieci przez 9 lat mieszkała na ulicy. Gdy tylko mam okazję, wydam na nich te 50 czy 100 reali, bo wiem, że są w potrzebie.

Trzeba pamiętać, że ceny w marketach są tu takie jak w Polsce, a czasami nawet wyższe. Może jedynie te owoce są tańsze, bo to jest regionalny produkt. Wiele rzeczy jest sprowadzanych z zagranicy, na elektronikę nałożony jest duży podatek. Ja nie mam żadnego gadżetu zakupionego w Brazylii, może z wyjątkiem słuchawek do telefonu za 5 złotych (śmiech). Tutaj komputerów praktycznie nikt nie ma, tylko ludzie naprawdę bogaci. Wszyscy korzystają z internetu w telefonie, którzy oczywiście mają wzięty na raty, bo mało kogo stać na kupno sprzętu.

Czy jest w tych ludziach jakaś nadzieja na zmiany? Czy na dobrą sprawę nie ma znaczenia, czy rządzi Bolsonaro czy Lula, bo ich życie nadal będzie wyglądać tak samo?

Ludzie z faweli są za Lulą. Mimo tego, że też kradł miliony (śmiech), to jednak wprowadził dużo korzystnych zmian. W szkołach pojawiły się programy żywnościowe, których wcześniej nie było. Pamiętam, jak pytałam się dzieciaków, co lubią w szkole, to mówili, że przerwy, na których dają jedzenie. Ja już kiedy o tym mówię, to jestem taka wzruszona, że łzy lecą. Dzięki wyżywieniu w szkołach dzieciaki mogą się kształcić, bo rodzice wiedzą, że dostaną tam przynajmniej dwa posiłki. Wcześniej dzieci były wysyłane do pracy.

Walczy się też z analfabetyzmem. Każdy, kto jest dorosły, może chodzić do darmowej szkoły. Często widzę nawet ludzi w wieku starczym. Moja sąsiadka, która ma prawie 70 lat, dwa lata temu dopiero skończyła edukację i teraz jest w stanie coś tam napisać. (według najnowszych danych IBGE wskaźnik analfabetyzmu w Brazylii spadł z 6,1% w 2019 r. do 5,6% w 2022 r. – przyp. red.).

Awans społeczny – to jest w ogóle możliwe w Brazylii?

Praktycznie nie jest to możliwe. Szczególnie po covidzie ten rozstrzał w społeczeństwie zrobił jeszcze większy. Biedni ludzie zazwyczaj utrzymują się z handlu, na przykład sprzedają na ulicy limonki, ale ile są w stanie na tym zarobić? Dobrze, że tam są, nie idą kraść czy żebrać, tylko walczą o ten kawałek chleba. Podczas pandemii wielu z nich straciło pracę – ja również nie mogłam pracować jako nauczyciel i zostałam bez grosza.

Jak wygląda podejście Brazylijczyków do nauki angielskiego na podstawie twoich obserwacji w szkole?

Oni są tym bardzo zajarani. To nie jest tania rzecz tutaj, w szkole prywatnej to koszt około od 50-150 złotych za godzinę. Chcą się uczyć ludzie starsi, nawet tacy po sześćdziesiątce – najstarszy uczeń jakiego miałam, był 78-letnim mężczyzną. Ludzie naprawdę doceniają tę możliwość.

W jednym z filmów w mediach społecznościowych powiedziałaś, że ta przeprowadzka była trochę łatwiejsza, dzięki temu, że mogłaś dalej pracować jako nauczycielka angielskiego, tak jak dotychczas w Europie. Czy mimo to obniżył się twój standard życia?

Mój standard życia na pewno jest inny niż w Europie. Generalnie jestem osobą, która żyje skromnie i myślę, że to było bardzo pomocne przy tej przeprowadzce. Największym szokiem dla ludzi jest często to, że nie ma ciepłej wody, są odcięcia prądu, rzeczy są drogie. Ja żyję bardzo ekonomicznie. Nawet kiedy uczyłam angielskiego, to dostosowywałam się do cen na rynku, zarabiałam około 11 złotych za godzinę i jeszcze musiałam tam dojechać i przyjechać. Najwięcej szkoła płaciła mi w przeliczeniu 37 złotych za lekcję, ale do niej też trzeba się przygotować, a ja nie opieram się na gotowych podręcznikach, tylko robię wszystko sama. Na pewno jeśli szukałabym jedynie bardzo bogatych ludzi, to mogłabym zarabiać więcej. Tylko ja nie chciałam się do tego ograniczać i obsługiwać jedynie najbogatszych, bo to nie jest mój cel tutaj. Chciałam, żeby osoby z klasy średniej też miały dostęp do nauki. Ten angielski był moją misją, bo wiem że to otwiera drzwi dla wielu ludzi.

Z jakiego jesteś miasta w Polsce?

Spod Poznania.

Co ma w sobie dom w brazylijskiej faweli, czego nie ma kawalerka w Poznaniu?

Ogródek (śmiech). Ogródek jest najważniejszy! Ja mieszkam w domu, który wynajmuję specjalnie ze względu na otaczającą go zieleń. Na pewno ważne jest dla mnie to, że sąsiedzi w faweli się znają z widzenia, a na najbliższych ulicach przynajmniej z imienia. Wszyscy wiedzą, kim ja jestem i ja też wiem, kim oni są. To jest super, że tu dalej ludzie żyją blisko. Jak robię sałatkę i zabraknie mi pomidora czy cebuli, to mogę iść i pożyczyć do sąsiadki, i to nie będzie przypał (śmiech). Ona nie ma wi-fi, więc kiedy są u niej wnuki, to do mnie przychodzą po hasło. Kiedy gdzieś jadę, to zawsze mogę powiedzieć sąsiadom, żeby mieli oko na dom. Jak tylko pojawia się tu ktoś spoza faweli, to wszyscy od razu o tym wiedzą.

Co jest jeszcze fajne, co mamy tutaj, a czego nie ma w Poznaniu? Na pewno pogoda. Zamiast okien, których nigdy nie lubiłam myć, mam okiennice. Z kratami, które zabezpieczają przed kradzieżami. Nie ma ogrzewania i domy tutaj raczej nie posiadają klimatyzacji. Fawele znajdują się zazwyczaj w miejscach trudno dostępnych. To budownictwo tworzono, gdzie się dało, i ono wdzierało się coraz bardziej w naturę. Samochodem tu nie dojedziesz. Możemy sobie wyobrazić, że gdyś ktoś mieszka na samym szczycie faweli, to ma przed sobą codzienne wchodzenie pieszo pod górę, a jeżeli coś buduje, to musi przenieść samodzielnie cały ten materiał – cegły, piasek czy cement. Za to mieszkam około 50 metrów od lasu atlantyckiego. Jak tylko wyjdę z domu, to widzę dżunglę.

Fawela – co myślisz, kiedy słyszysz to słowo? Faktycznie jest tak niebezpiecznie, jak myślałaś przed przyjazdem?

Fawela faweli nierówna. Tutaj w Recife nie ma za bardzo takich fawel, gdzie są tak zwane „bocas de fumo”, czyli miejsca, gdzie sprzedaje się narkotyki, gdzie widzisz uzbrojonych ludzi. W Rio de Janeiro, gdzie spędziłam w sumie trzy tygodnie, takich miejsc jest dużo, mieszkałam tam zaraz przy takim spocie. Myślę, że jeśli tutaj mieszkasz, to jest bezpieczniej niż kiedy idziesz do centrum miasta i chodzisz sobie po ulicach. Gdyby ktoś tu przyszedł i stał pod moim domem, to zaraz sąsiedzi mi o tym powiedzą. Fawelę nazywamy też „comunidade”, czyli po prostu społecznością i to najlepiej opisuje, jak wyglądają tu relacje.

Zanim tu przyjechałam też nie zastanawiałam się nad tym, jak duża panuje tu samowolka. Gdybym chciała sobie tutaj basen wybudować (chociaż tego nie zrobię, bo nie ma miejsca), to nie potrzebuję tego nigdzie zgłaszać. Tutaj robisz, co chcesz, dopóki to nie przeszkadza sąsiadom. Uważam, że jeżeli ktoś się czuje na siłach, buduje swój prywatny dom na własny użytek, to nie powinien być ograniczany przez tak liczne normy jak w Europie.

Jak wygląda tu prawo własności, skoro to budownictwo było wzniesione nielegalnie? Czy dom, w którym mieszkasz, jest w pełni twój?

Dom, w którym mieszkam, udało mi się znaleźć przez przypadek, choć tak na prawdę nie wierzę w przypadki. Czasami przychodziłam do tej faweli ze znajomymi, mieszkając jeszcze w innej dzielnicy. Jest tu przepiękny punkt z widokiem na ocean, gdzie przesiadywaliśmy. Zobaczyłam, że ten dom jest na wynajem, że ma ogródek (w poprzednim miejscu na zewnątrz miałam cement, który wylewają, żeby nie wyrywać co chwilę chwastów, bo tu wszystko rośnie jak na sterydach). Okazało się, że właściciel mieszka w kolejnym domu, umówiliśmy się, że za miesiąc się wprowadzę.

Fawele są zajmowane w ten sposób, że ludzie znajdują wolne miejsce i się tam budują. Nie ma na to żadnych papierów, ale w interesie miasta jest uregulowanie tej sytuacji, gdy fawela ma już te 10 czy 15 lat. Budynek w którym mieszkam, powstał 25 lat temu, a 10 lat temu urząd miasta nadał mu status legalny oraz wydał akt własności. Z faweli nie można nikogo za bardzo wyrzucić, chyba że pojawiłby się właściciel tej ziemi. Po 5 latach użytkowania terenu możesz zgłosić się do urzędu, który rozpatruje czy może nadać ci prawo własności. To jest świetne rozwiązanie.

Rodzina Brennand, z której pochodzi sławny, niedawno zmarły malarz Francisco Brennand, z pokolenia na pokolenie przekazywała sobie ziemię zagarniętą w czasie kolonizacji. Jestem jak najbardziej za tym, żeby biedni Brazylijczycy, pochodzący często od niewolników, mogli z niej korzystać, skoro właściciele nie są w stanie jej zagospodarować.

Powszechnie stosowana praktyką jest przychodzenie do nowego miejsca pod fawelę w grupie. Ludzie wchodzą, wyznaczają granice działek między sobą. Na początku zaczynają budować coś prowizorycznego, żeby zaznaczyć swoją obecność. Potem, kiedy mają już lepsze warunki finansowe, z czasem się rozbudowywują.

instagram

Obcy gringo może sobie wejść do faweli i wykupić nieruchomość?

Generalnie w Brazylii posiadłości są tanie. Jeżeli są w miejscu oddalonym od miasta, nawet nad oceanem, ale gdzie jest gorsza infrastruktura i mniej miejsc pracy, to nie są drogie. Jeśli dobrze się poszuka, jest możliwość kupienia na przykład działki przy wybrzeżu, 10 minut od plaży, już za 30 tysięcy złotych. Nie trzeba mieć stałego pobytu, żeby to zrobić, ale nawet kupno domu nie uprawnia obcokrajowca do pozostawania w Brazylii dłużej niż 6 miesięcy.

Myślę, że gringo może wykupić sobie dom w faweli, ale lepiej tu najpierw chwilę pomieszkać i ustabilizować sytuację z sąsiadami. Oczywiście zależy, jakiego typu jest to miejsce. Jeżeli to fawela z rozwiniętym trafico de drogas (nielegalnym handlem narkotykami – przyp. red.), to trzeba iść porozmawiać z osobą, która zarządza mafią. Ja odbyłam taką rozmowę trzy razy w życiu, w każdym z miejsc, w którym przebywałam, również w Rio. Trzeba powiedzieć kim jesteś, co cię tu sprowadza.

Jak znaleźć taki kontakt? To oni cię znajdują, bo się boją, że jesteś szpiegiem. Wszędzie gdzie się zatrzymywałam, było podejrzenie, że jestem z policji. To bardzo niebezpieczna sytuacja, bo twoje życie jest zagrożone. Akurat ja jestem na tyle komunikatywna, że umiałam z nimi złapać kontakt. Tutaj w Recife jest raczej dość spokojnie. Zdarzają się strzelanki, ale rzadko. Może raz, dwa razy w roku. Jest bezpieczniej w porównaniu z Rio, gdzie to dzieje się codziennie. Nikt też nie bawi się tu w snajpera na ulicy, to są zawsze porachunki w obrębie mafii, nie giną przypadkowe osoby.

Czego obawiałaś się w faweli w Rio de Janeiro? Spotkało cię coś szczególnie niebezpiecznego?

Obawiałam się tam nawet wejść. Na szczęście poznałam gangstera działającego w tej faweli, który mnie na nią wprowadził, bo to było pewnego rodzaju moje marzenie, żeby zobaczyć, jak to naprawdę wygląda – a wygląda dokładnie tak jak w filmach. Pamiętam stolik z rozstawionymi narkotykami w workach foliowych razem z pieniędzmi. Wokół każdy uzbrojony, niektórzy w pistolety, inni w kałasznikowy. Po raz pierwszy wraz z kompanem podróży byliśmy tu trzy dni. Potem przyjechałam już sama na dwa tygodnie i mieszkałam u szefa „boca de fumo”. W domu, w którym spałam, było mnóstwo śladów po kulach. Strzały słyszałam kilka razy dziennie. Raz podczas najazdu policji leżałam plackiem na ziemi, żeby nie dostać rykoszetem. To był naprawdę hardcore. Nawet mogłam potrzymać pistolet, żebym zobaczyła, jakie to uczucie.

Te miejsca, gdzie zazwyczaj jeżdżą turyści, żeby zobaczyć fawele, są spacyfikowane?

Do niespacyfikowanej nikt by ich nie wpuścił. Ja tam weszłam dlatego, że znałam człowieka, który tam mieszkał. Turyści zazwyczaj jeżdżą do fawele Rocinha. Dziwne są dla mnie te „wycieczki”. Ja nie jestem zwolennikiem tego, co Brazylijczycy nazywają tutaj „fawela safari.

Jak ty patrzysz na tę „fawelową turystykę”, na wycieczki po dzielnicach biedy? Często widzę filmiki na YouTubie twórców, którzy chwalą się tym, że „zwiedzili najniebezpieczniejszą fawelę na świecie”. Czy ci ludzie faktycznie chcą zobaczyć prawdziwą Brazylię, czy szukają sensacji?

Jestem temu przeciwna. Jeżeli chcemy wejść do faweli i poznać tych ludzi, to trzeba to zrobić samemu, a nie przy pomocy jakiegoś biura. Ja też robię wycieczki do faweli, tylko one wyglądają zupełnie inaczej. W przypadku „fawela safari” wsadzają cię w samochód i zabierają na objazdówkę. Zatrzymujesz się w kilku miejscach, ale tak naprawdę nie masz styczności z tymi ludźmi, tylko ich obserwujesz.

Trochę jak w zoo.

Dokładnie. Pytanie, kto na tym zarabia i jaki jest z tego benefit dla społeczności? Bo ja myślę, że nie czułabym się dobrze, gdyby ktoś chodził po faweli, na której mieszkam i pokazywał biedę. W tych miejscach, gdzie zabieram turystów mieszkają ludzie, o których ja pamiętam w ciągu roku, robię im zakupy. Staram się, żeby byli zaangażowani podczas organizowanych przeze mnie wypraw, opowiadali obcokrajowcom o swoim życiu. Turyści często sami z siebie oferują im pieniądze, czy wysyłają prezenty po powrocie. Mieszkańcy faweli nie są anonimowi. Na „safari” nie poznasz ludzi i ich historii, nie zobaczysz jak mieszkają i z czym się mierzą. Robię, co mogę, żeby ta wymiana była naprawdę fair. Nie popieram wykorzystywania czyjejś biedy, żeby zarobić. Ludzie obserwują ich cierpienie, a oni nie mają z tego nawet złotówki. To jest niesprawiedliwe w tym wszystkim.

Czy masz jakieś rady dla turystów, których zabierasz do faweli w Recife?

Zawsze mówię im, żeby traktowali mieszkańców jak zwykłych ludzi, nie tworzyli tej sztucznej bariery. To normalne osoby, którym po prostu gorzej się powiodło w życiu. Może dzięki temu, że my tam trafimy, bo mamy świadomość, że takie miejsca istnieją, ktoś będzie o nich pamiętał.

Julia z turystami

Powiedziałaś kiedyś w jednym z filmów, że masz czasem koszmary, że jesteś w Polsce i nie masz pieniędzy, żeby wrócić z Brazylii (śmiech). Czy w ogóle tęsknisz za Polską?

Ja w Polsce nie mieszkam od 12 lat. Nie tęsknię. Kiedy przed przeprowadzką do Brazylii byłam się zaszczepić, to pielęgniarki mówiły, że bardzo dobrze mówię po polsku (śmiech), biorąc mnie za turystkę. W Polsce ludzie mają dystans do siebie i widzę to coraz bardziej. Ja w tym kraju się niestety nie odnajduję. Nigdy się nie czułam patriotką w Polsce, a tutaj w Brazylii nią jestem.

Czujesz, że to to Brazylia cię zmieniła? Czy po prostu zawsze czułaś, że nie pasujesz do Polski i wreszcie znalazłaś swoje miejsce na Ziemi?

Myślę, że na pewno Brazylia trochę mnie zmieniła, ale raczej uważam, że po prostu znalazłam kraj, do którego pasuje moja osobowość. W Brazylii są najprzyjemniejsi ludzie w całej Ameryce Południowej. Nie znam centralnej, ale byłam we wszystkich krajach na południu, i mogę to potwierdzić.

Czego Polak mógłby nauczyć się od Brazylijczyka, a czego Brazylijczyk od Polaka?

Brazylijczyk od Polaka punktualności i dotrzymywania słowa, Polak od Brazylijczyka lekkości w podejściu do życia i patrzenia nie przez pryzmat problemów, tylko wyzwań, które wzbogacają naszą osobowość. Większego pogodzenia się z losem i cieszenia się tym, co się ma w danej chwili.

To chyba idealna puenta. Ale w końcu nie porozmawiałyśmy o Ayahuasce!

To trzeba przyjechać, spróbować i opisać na własnym doświadczeniu (śmiech).

Czytaj też:
Polka zbudowała dom w tanzańskiej wiosce. „Ruszyłam w podróż z Masajem, którego znałam zaledwie kilka dni”
Czytaj też:
Polka pokonała sama dziki bałkański szlak. 1250 km przez Góry Dynarskie

Źródło: WPROST.pl