Intrygujący i chłodny zakamarek Europy, jakim jest Norwegia, przyciąga do siebie wielu turystów z Polski. Niektórzy obywatele naszego kraju nawet osiedlili się tam na stałe, wybierając, chociażby Tromsø czy Bergen. Mimo to wielu z nas nie wie o miejscu takim jak Longyearbyen, w którym „zakazano umierania”. Co to tak właściwie oznacza?
Miasto z „zakazem umierania”
Longyearbyen słynie przede wszystkim z trudnych warunków klimatycznych. Jest stolicą Svalbardu, prowincji norweskiej, liczącej ok. 2,5 tys. mieszkańców. To też punkt wydobycia węgla kamiennego, ale jednocześnie centrum turystyczne, w pobliżu którego nie brakuje lotniska. Choć mieszka tam sporo ludzi, każdy musi stosować się do ważnej zasady „zakazu umierania”.
Chodzi o przepis ustanowiony już 1950 roku, z którego wynika, że każda osoba w przypadku zbliżającej się śmierci czy bardzo złego stanu zdrowia musi zostać wysłana do innego norweskiego miasta na południu kraju. Wszystko po to, by nie odeszła na terenie Longyearbyen. W przypadku nagłych wypadków władze miasta same wywożą ciała z miasta.
Nietypowa zasada ma związek z silnymi mrozami panującymi na miejscu. Latem zauważymy tam zwykle kilka stopni powyżej zera, w sezonie zimowym rekord ujemnych temperatur wynosił nawet -45 stopni Celsjusza.
Śmierć w Longyearbyen to problem
„Zakaz umierania” w norweskim mieście wynika, z tego, że silny mróz utrudnia rozkładanie się zwłok. Z powodu niskich temperatur ciało konserwuje się w ziemi. Specyficzne prawo stworzono ze względów sanitarnych. Obecne na ciele żywe wirusy mogłyby spowodować epidemię, zwłaszcza w okresie ocieplenia.
Niepokojące zjawisko związane z problemem śmierci w Longyearbyen zauważono już w połowie XX wieku. Odkryto wtedy, że pochowane tam ciała osób, które pod koniec I wojny światowej zmarły na hiszpankę, wcale nie uległy rozkładowi. To zmotywowało lokalne władze do ustanowienia kluczowej zasady. Ponad 70 lat temu w mieście zamknięto cmentarz. Od tamtego czasu nikogo w nim nie pochowano.
Czytaj też:
Otwarto najdłuższą w Skandynawii kolejkę tyrolską. Pierwsi śmiałkowie już zjechaliCzytaj też:
Groźny wirus wykryty na Maderze. Wypoczywa tam wielu Polaków