Ewelina i Filip Adamczukowie wyruszyli przed siebie na bardzo długo. Ich kierunkiem okazała się Azja. Specjalnie dla „Wprost” opowiedzieli, jak wyglądała ich przeprawa motocyklem przez dziki Laos, jeden z najmniej rozwiniętych krajów na świecie.
– Przemierzyliśmy to państwo od północy na południe na własnym motorze. To doświadczenie dało nam poczucie niezwykłej wolności, której nigdy i nigdzie wcześniej nie czuliśmy. Byliśmy tak blisko lokalnych ludzi, przyglądaliśmy się ich codziennemu życiu, poznaliśmy ich dobroć, gdy byliśmy w potrzebie, mimo że rozmawialiśmy głównie na migi i przez translator – tak w skrócie opisywali to, co tam przeżyli.
Paulina Kopeć, Wprost.pl: Skąd tak odważny pomysł, by wyruszyć w podróż po świecie bez biletu powrotnego? Co was do tego zmotywowało?
Ewelina Adamczuk: Był początek pandemii, odwołano nasze loty, które wcześniej mieliśmy zarezerwowane, by gdzieś wyjechać. Nie wypaliło. Podróżowaliśmy już wiele wcześniej, tylko nigdy na pełen etat. Gdy panował Covid, stwierdziliśmy, że nie damy rady wytrzymać bez wyjazdów i wpadliśmy na pomysł, by coś z tym zrobić. Powiedziałam do Filipa: „Rzućmy wszystko i lećmy dokądkolwiek”. Tak się wszystko zaczęło i to dało też początek nazwie naszego bloga i profilu na Instagramie. Po prostu: „Dokądkolwiek”. Wcześniej obserwowaliśmy innych, którzy realizują podobne marzenia bez posiadania zbyt dużych nakładów finansowych. Poczuliśmy, że i my możemy.
Długo trwały przygotowania do tego, by wyjechać?
Ewelina: W ciągu dwóch lat, gdy świat był zamknięty, zaczęliśmy oszczędzać na podróż. Pamiętam, że był to kwiecień 2020. Trochę poczekaliśmy, ale w ciągu tych dwóch lat mogliśmy przygotować się sprzętowo i zdrowotnie. Interesowaliśmy się szczepieniami i sprawdzaliśmy, jak to wszystko zrobić, by było bezpiecznie.
Filip Adamczuk: Ja specjalnie zdawałem egzamin na prawo jazdy na motor i doszkalałem się w tym zakresie, bo wiedzieliśmy, że w czasie podróży będziemy chcieli z niego korzystać.
Gdzie to się wszystko zaczęło? Czy mieliście konkretny plan, spis miejsc, do których chcecie dotrzeć?
Filip: Wyruszyliśmy w 2022 roku. Wiedzieliśmy, że obieramy kierunek w postaci Azji Południowo-Wschodniej m.in. ze względu na to, że naoglądaliśmy się na Instagramie i w innych mediach Polaków, którzy właśnie tam podróżowali. Wybór był też prosty, dlatego, że to najtańszy region świata. Nasze oszczędności pozwoliłby podróżować tam przez kilka miesięcy bez przerwy i tak też się stało. Ponadto mieliśmy dużą wiedzę na temat wymogów czy obostrzeń panujących w tych krajach. Wcześniej mniej więcej wiedzieliśmy, jakie miejsca będziemy chcieli zwiedzić.
Plan był też taki, by jak najmniej używać samolotów. Po całym kontynencie chcieliśmy poruszać się komunikacją publiczną i motocyklem. Ostatecznie próbowaliśmy nawet autostopu. Pierwszym punktem, w którym wylądowaliśmy, była Tajlandia, potem dotarliśmy do Laosu. Na miejscu podróżowaliśmy około 30 dni — ze względu na ważność wizy, którą się dostawało. Wykorzystywaliśmy maksymalnie czas, który mogliśmy mieć w danym miejscu. Specjalne przedłużania generowałyby dodatkowe koszty, a my i tak chcieliśmy zobaczyć jeszcze inne kraje.
O tego typu wyprawach można by słuchać i opowiadać godzinami... Chciałabym skoncentrować się głównie na waszym pobycie w Laosie. To, co pisaliście na jego temat w mediach społecznościowych, brzmiało ciekawie i intrygująco, zwłaszcza że mowa tu o państwie słabo rozwiniętym, z ustrojem komunistycznym innym niż zachodnie kapitalistyczne miejsca. Myślę, że to region, o którym Polacy niewiele wiedzą. Jak wy go odkryliście?
Ewelina: Odkryliśmy go dopiero, będąc w Azji. Jadąc do Tajlandii, braliśmy pod uwagę Laos, natomiast w ogóle nie wiedzieliśmy, czy uda się do niego wjechać. Ten po pandemii pozostawał w zamknięciu o wiele dłużej niż inne. Ostatecznie wjechaliśmy, ale okazaliśmy się jednymi z pierwszych turystów na miejscu od bardzo dawna.
Nie byliśmy tam nigdy wcześniej. Czytaliśmy jedynie o podróżowaniu na miejscu motocyklem, bo to jeden ze środków transportu, który pozwala na sprawne poruszanie się od miasta do miasta. Zamierzaliśmy go wykorzystać i tak też się stało.
Filip: Przed samym wjazdem do Laosu zaskoczyło nas, że nie mogliśmy wymienić pieniędzy, bo ich laotańskie kipy są niewymienialne poza ich krajem. Zawsze wolimy mieć już walutę wcześniej na start, a tu się nie udało. Musieliśmy więc na miejscu skorzystać z bankomatu.
Ewelina: Nawet na przejściu granicznym za wizę mogliśmy płacić albo tajskimi batami, albo dolarami amerykańskimi – nie chcieli swojej waluty. To było nietypowe.
Pamiętacie pierwsze wrażenie, gdy zobaczyliście Laos?
Filip: Moje pierwsze wrażenie było takie, że jest to Tajlandia, w której brakuje turystów.
Ewelina: Najpierw zobaczyliśmy stolicę, czyli Wientian. Ten kraj była dla nas Tajlandią sprzed 30 lat.
Ciekawa jestem, jak wypadło właśnie Wientian. Czy było o wiele lepsze od pozostałych miejsc, które w Laosie widzieliście? Wyróżniało się jak zachodnie stolice?
Filip: Zdecydowanie się nie wyróżnia. Zwłaszcza że mamy porównanie do stolic sąsiadujących państw np. z Hanoi w Wietnamie czy Bangkoku w Tajlandii. W Laosie to wygląda jak powiatowe miasteczko. Prym zdecydowanie wiedzie miasto na północy, czyli Luang Prabang – dawna stolica tego kraju. To miejsce o wiele bardziej przypomina stolicę.
Ewelina: Wientian dopiero próbuje się budować. Tam prawie wcale nie ma normalnych dróg asfaltowych. Jest tylko kilka lub kilkanaście takich podstawowych. Nawet w centrum można zobaczyć krowy. Wystarczy nieco się oddalić i widzimy żwir czy dziury zrobione przez przeładowane chińskie tiry.
Filip: Drogi są fatalne, nie widziałem nigdy gorszych. Zdecydowanie jednak można tam znaleźć atrakcje, które robią wrażenie. Jedna z nich nazywa się Cope Visitor Centre i jest to muzeum protez. Powstało dlatego, że Laos jest krajem, na który spadła największa liczba bomb na świecie. Przez to, że oni pomagali Wietnamczykom w trakcie wojny, Amerykanie bombardowali też ten kraj. Skutki tego ponoszone są do dziś. Wszędzie roi się od niewypałów, a ludzie tracą kończyny. We wspomnianym muzeum można poznać całą tę historię oraz dowiedzieć się, jak to się stało, że Laos został wplątany w konflikt.
Ewelina: W Laosie często widzieliśmy ludzi bez nogi czy innej części ciała. Kończyny do tej pory tracą m.in. dzieci. Te przykładowo widzą gdzieś coś malutkiego, wyglądającego jak piłeczka i zaczynają się tym bawić, a później to wybucha lub w każdej chwili może wybuchnąć.
Brzmi strasznie. Nic się z tym nie robi?
Filip: Są specjalne organizacje, które zajmują się ostrzeganiem, ale też wykopywaniem i odminowywaniem Laosu. Choć od wojny minęło tyle lat, skutki wciąż są fatalne i pewnie długo to potrwa, zanim będzie tam zupełnie bezpiecznie dla mieszkańców. Oznaczenia są np. przy polach. Prosi się, aby nie wchodzić, bo nie wiadomo, co tam się znajduje.
Coś jeszcze zaskakuje na miejscu?
Ewelina: Pewnego razu jechaliśmy i obok była taka ogromna kałuża. W pewnym momencie zobaczyliśmy, jak kobieta myje w niej dwójkę dzieci. To było szokujące. Choć wiedzieliśmy, że są takie miejsca na świecie, nie spodziewaliśmy się, że jest nim też Laos. Jeśli chodzi o mycie, to innym razem było widać też mężczyznę stojącego na zewnątrz domu. Miał zbudowaną taką rurę z bambusa przeciętą na pół, z niej leciała woda. Była jak prysznic i on się kąpał na zewnątrz. To w jakiś sposób uderzało. Dla nas jako dla ludzi z Zachodu jest to nieoczywiste.
Możecie powiedzieć coś o tym, jak żyją tamtejsi ludzie? Jakie były wasze kontakty z nimi?
Ewelina: Myślę, że jest to dla nich państwo trudne do życia. Przykładowo w Laosie jest tak, że ludzie często gotują w domu, ale na palenisku. Zdarzało się, że ktoś przez kilka lat gotował spokojnie, a później nagle wszystko wybuchło, bo okazało się, że pod spodem była bomba kasetowa.
Różne drobne sytuacje pokazywały, że nie żyje im się tam zbyt dobrze. Pamiętam taką jedną z hotelu. Menadżer tego miejsca i inni pytali nas, ile kosztował nasz motocykl. Gdy podaliśmy sumę – około 350 euro – to reagowali tak, jakbyśmy kupili Mercedesa.
Filip: Trudno było nam rozmawiać z tamtejszymi ludźmi, bo angielskiego prawie wcale nie znają. Można rozmawiać po francusku lub laotańsku, więc komunikowaliśmy się na migi i z translatorem, a to nie pozwalało na zbyt głębokie czy polityczne rozmowy.
Ewelina: Pamiętam taką rozmowę w Wientian, gdy byliśmy na Placu Defilad i pewien pan spytał po angielsku, skąd jesteśmy, ale takich sytuacji nie było zbyt dużo. Ten mężczyzna natychmiast nawiązał do wojny w Ukrainie, to było dla nas szokujące, że z tym kojarzy mu się Polska. Gdy ktoś z nami rozmawiał, to głównie wypytywał nas właśnie o ten temat. Jeśli chodzi o sam styl życia, widać było, że na miejscu kobiety często zajmują się sprzedażą tego, co ugotują, a mężczyźni naprawiają skutery.
Filip: Mieszkańcom np. dzieciom często rozdawaliśmy swoje pocztówki z Polski, gdy już mieliśmy z nimi kontakt. To były miłe spotkania, ludzie odbierali nas bardzo ciepło i przyjaźnie. Zawsze byli ciekawi, co tam robimy i dlaczego przyjechaliśmy. Stawaliśmy się atrakcją.
Poza stolicą Laosu przejechaliście m.in. takie miejscowości jak Luang Prabang, Phonsavan, Vang Vieng, Thakhek, Savannakhet czy Pakse. Któreś z tych miejsc przyciąga najbardziej?
Filip: Największe siedlisko atrakcji to zdecydowanie miasto Vang Vieng i jego okolice. Tam znajdują się wodospady, laguny, punkty widokowe. Natomiast jeśli ktoś woli większe miasta, to zdecydowanie Luang Prabang, jako stara stolica. Ciekawa jest też pętla motocyklowa pośrodku Laosu, czyli Thakhek Loop. Tam można spotkać przyzwoitą drogę oraz również dużo jaskiń czy wodospadów. Na miejscu są przygotowani turystycznie i pozwalają wypożyczyć skuter.
W mediach społecznościowych pisaliście, że jedną z ciekawszych przygód było płynięcie łodzią wykonaną ze zbiornika paliwa amerykańskiego samolotu.
Filip: To było przy wspominanej pętli motocyklowej, w małej wiosce Tha Bak, która słynie z łódek zrobionych ze zbiornika paliwa. Tam odbywa się recykling. Wszystko, co zostało po Amerykanach — z racji braku środków i produktów — jest wykorzystywane do potrzeb miejscowych. Dla nas była to atrakcja turystyczna, bo na migi dogadaliśmy się z lokalnym panem, by nas przewiózł taką łódką i ten się zgodził. Dla nich jest to coś zwyczajnego, każdego dnia łowią na tym ryby albo dopływają do wyznaczonych punktów. Gdy my popłynęliśmy, z domu wyszła nas podziwiać cała rodzina tego pana.
Podróżowaliście tam własnym motocyklem. Najpierw musieliście go zdobyć. Jak nabywa się taki sprzęt w Laosie? Sprawa nie wydaje się oczywista.
Filip: Musieliśmy doinformować się na grupach facebookowych związanych z Laosem, ale też Tajlandią czy Wietnamem. Umieszczaliśmy ogłoszenia. Większość osób kupuje motocykl w Wietnamie, bo tam jest łatwiej. Ludzie zdobywają taki środek transportu, a później go odsprzedają komuś dalej. Tak też zrobiliśmy. Musiał być to wietnamski motocykl, bo tylko z tamtejszą rejestracją można przejechać do Laosu.
Ewelina: Cały proces jest skomplikowany. Mieliśmy szczegółowo opisane, jaki motor jest nam potrzebny. Szukaliśmy czegoś z kaskami i bagażnikiem na dwa duże plecaki. Musiała być to Honda Win lub podobny, bo ten umie naprawić na miejscu prawie każdy mechanik, ponadto istotne są kwestie rejestracji. Potrzebna była też niebieska karta, czyli coś jak dowód rejestracyjny stwierdzający legalność i dokument pozwalający na tymczasowy import pojazdu z Wietnamu do innego kraju.
Filip: Początkowo myśleliśmy, że nie uda się spełnić tych wytycznych, ale ostatecznie napisał do nas pewien Belg i okazało się, że ma taki motocykl do odsprzedania. Zanim kupiliśmy motor, zdążyliśmy już zwiedzić stolicę Wientian i ruszyć na północ, jednak szybko poszło. Motocykl obejrzałem w stolicy, dobiłem targu i przyjechałem do Eweliny nowym nabytkiem. Wtedy zaczęło się zwiedzanie.
Laos słynie z dużego zalesienia i dzikich terenów. Jak podczas zwiedzania odbieraliście tamtejszą przyrodę we wsiach i miastach?
Ewelina: To jest zupełnie inny wymiar piękna. Z czymś takim jeszcze się nie spotkałam. Cały czas powtarzam, że kiedyś bardzo chciałabym wrócić do Laosu, bo ta natura przyciąga. Na południu zbyt wiele nie zobaczyliśmy, bo plany pokrzyżował nam wypadek, natomiast na północy w okolicach Luang Prabang są góry, m.in. świetny punkt widokowy Nam Xay. Z niego rozpościera się widok na pola ryżowe i pojedyncze góry wyskakujące znikąd. Do tego środkiem płynie rzeka i to coś przepięknego.
Wrażenie robią też wodospady i jaskinie. Co ciekawe, na wielu tego typu atrakcjach byliśmy sami. Trudno było spotkać innych turystów. Wszędzie panowały cisza i spokój. Czasem nagle pojawiał się jakiś przewodnik.
Filip: Do Laosu na pewno nie jeździ się po to, by podziwiać nowoczesną architekturę jak np. w Nowym Jorku, ale by zetknąć się z cudowną naturą i brakiem ludzi – gdy ktoś woli odosobnienie.
Ewelina: I jeśli ktoś lubi wyzwania, bo podróżowanie po Laosie nie jest łatwe.
Co sprawia najwięcej trudności?
Filip: Dużą przeszkodą jest słaba jakość dróg. Nawet gdy ma się motocykl, to stanowi to codzienne wyzwanie. Czasem trasę kilkukilometrową pokonywaliśmy od wschodu do zachodu, to dawało nawet 8 godzin jazdy. Jednak te same kłopoty ma ktoś, kto jedzie busikiem. Trudno go znaleźć, bo nie ma sieci publicznych. Problemy są też na kolei. Choć w Luang Prabang jest zupełnie nowa wybudowana przez Chińczyków, to zakup biletu graniczy z cudem. Nie można użyć gotówki, ani karty, da się tylko użyć chińskiego WeChat Pay, co utrudnia życie nawet lokalsom, nie mówiąc już o turystach. Trzeba też pamiętać o zachowaniu odpowiednich terminów, a kasa jest otwarta codziennie, ale tylko w krótkich przedziałach godzinowych. Ponadto na tej kolei dokładnie prześwietlane są bagaże i sytuacja wygląda jak na lotnisku. Sam dworzec otwiera się wyłącznie na 40 minut przed przyjazdem danego pociągu, by nie wchodzili tam niepożądani goście np. bezdomni.
Ewelina: Jeśli chodzi o autobusy – nie można było znaleźć informacji o rozkładach. Sami lokalsi natomiast znają swój system, potrafią się w tej kwestii między sobą porozumieć.
Filip: Stacje kolejowe zawsze znajdowały się zawsze jakieś 15 km od miasta. Tej logiki transportowej nie mogła zrozumieć większość podróżników, których spotykaliśmy. Tak naprawdę motocykl, choć nie był łatwym rozwiązaniem, to i tak o wiele lepszym niż wszystkie pozostałe. Dzięki niemu mogliśmy też zatrzymywać się w miejscach, w które w innym przypadku raczej byśmy nie dotarli.
A jak z noclegami?
Filip: Tutaj mało ofert dało się znaleźć w sieci. Często szukaliśmy czegoś po prostu po miejscowych ogłoszeniach przy danych hostelach czy domach. Byliśmy zadowoleni. Warunki wewnątrz były przyzwoite. Jeśli chodzi o zakwaterowanie, jest to standard podobny jak w Tajlandii, tylko tam płaci się więcej.
Wspominaliście o wypadku na miejscu. To musiało być jedno z trudniejszych zdarzeń. Co się stało?
Ewelina: Pewnego razu, gdy jechaliśmy, w tył motocyklu uderzył samochód. Nie z naszej winy. Bagażnik złożył mi się na pośladku i rozciął go. Nie byłam w stanie już wsiadać na maszynę. Musiałam pojechać do szpitala. Podczas wypadku w Laosie mogliśmy sprawdzić, jak działa komunistyczne państwo. Zobaczyliśmy to m.in. w rozmowie z policjantami.
Filip: Próbowali mi wmówić, że to moja wina, chociaż to kierowca samochodu nie zachował ostrożności. Oni nie rozmawiali po angielsku, ale szybko wezwali jakiegoś pana, który mógł tłumaczyć z tego języka i był nauczycielem. Później okazało się, że to nie jest niezależna osoba, tylko członek rodziny tego sprawcy wypadku. Tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co on przekazywał tym policjantom i czy nie przeinaczał naszych słów.
Ostatecznie musieliśmy dobić pewnego targu – każdy rozchodzi się w swoją stronę i nie ma roszczeń. My motocykl musieliśmy naprawić we własnym zakresie, Ewelina korzysta z własnego ubezpieczenia medycznego, a kierowca sam dba o swój zniszczony samochód. Później nagle pan od wypadku zawiózł mnie do mechanika i jeszcze zaproponował obiad. Na końcu wszyscy byli już zainteresowani tylko tym, co my tam tak właściwie robimy.
Jak wyglądała opieka w szpitalu? Można było czuć się zaopiekowanym?
Ewelina: Jeśli chodzi o Laos, widywaliśmy fatalne punkty świadczące usługi zdrowotne. Były to takie miejsca, do których nigdy w życiu nie chciałabym trafić. Wyglądały jak obiekty z Polski w latach 60. lub słabiej. Jeden pan miał aptekę w blaszaku. Na całe szczęście trafiłam chyba do najlepszego szpitala, międzynarodowego, prowadzonego przez Wietnamczyków. Leczyli się w nim m.in. politycy. Co prawda na miejscu prawie nikt nie mówił po angielsku, ale widać było, że się starają.
Gdy mój ubezpieczyciel dał zielone światło i wiadomo było, że mam mieć wykonane odpowiednie badania, wszystko poszło sprawnie. Okazało się, czeka mnie zszywanie. Opieka była naprawdę na bardzo dobrym poziomie. Czułam się dobrze i mogłam liczyć na szybki przepływ informacji, dostałam nawet prywatną salę.
Co było później?
Filip: Przez wypadek zwiedzanie Laosu zostało ograniczone. Odpuściliśmy południową część. Wszystko zakończyło się w Pakse, gdzie musieliśmy zostać już do końca możliwego pobytu. Dopiero 3 tygodnie po wypadku mogliśmy znowu ruszyć dalej, ale pojazd ostatecznie sprzedaliśmy. Wróciliśmy na chwilę do Tajlandii, gdzie Ewelinę zbadał jeszcze inny lekarz. Plany się zmieniły, bo motocyklem natychmiast dalej mieliśmy jechać do Wietnamu lub Kambodży. Podczas późniejszego zwiedzania też korzystaliśmy z motoru, jednak bazowaliśmy już na wypożyczaniu.
Później na planie naszej podróży po Tajlandii znalazły się planowane Wietnam i Kambodża. Były też Malezja, Singapur, Indonezja, Filipiny, Emiraty, a na końcu znów Polska. W niej odpoczęliśmy 4 miesiące. Podróżowanie zajęło nam około 9 miesięcy. W ciągu tego czasu miejsce zamieszkania zmienialiśmy ponad 80 razy. To oznacza, że średnio co trzy dni pakowaliśmy wszystko i ruszaliśmy dalej.
Dobrze było odpocząć w Polsce po tym okresie?
Filip: Powrót był potrzebny na wiosnę, bo to u nas wspaniała pora roku. Chciało się już wracać i chwilę odpocząć. Pojechaliśmy m.in. z rowerami nad morze, robiąc 600 km, zaliczyliśmy festiwale, koncerty, a także ruszyliśmy w góry.
Ewelina: Wszyscy myślą, że taki wyjazd na 9 miesięcy to wakacje. Tak naprawdę to był czas pełen wyzwań i kombinowania. Musimy jednak podkreślić, że nasze mieszkanie w Polsce ciągle jest wynajęte, więc tułaliśmy się po rodzinie i znajomych.
Teraz jesteście w Nowej Zelandii. Dalej nie wracacie do szarej codzienności i podróżujecie…
Ewelina: Tak. W trakcie rekonwalescencji w Tajlandii Filip znalazł informacje o otwarciu naboru na wizy Working Holiday do Nowej Zelandii. To jest bardzo trudno dostępne. Na całą Polskę wizy otrzymuje około 100 osób, ale marzyliśmy o czymś takim. Cały dzień uczyliśmy się wypełniać formularz i zrobiliśmy to na tyle ekspresowo, że jakiś cudem nam się udało. O tym, że będziemy mogli wyjechać, wiedzieliśmy już podczas pobytu w Polsce. Po czterech miesiącach w kraju, ponownym miesiącu w Tajlandii i Indonezji wylądowaliśmy w Nowej Zelandii i aktualnie pracujemy w tutejszym hotelu. Chcemy zarobić pieniądze na dalsze zwiedzanie i przejechanie tego kraju w miesiąc. Następnie planujemy wakacje w Europie.
Filip: Wizja jest taka, by na pewno uniknąć jeszcze jednej zimy i pojechać do Ameryki Południowej, bo tam jeszcze nigdy nie byliśmy zbyt długo. Uczyliśmy się hiszpańskiego i fajnie byłoby móc to tam wykorzystać. A później to nie wiemy, nie chcemy wybiegać w przyszłość aż tak daleko.