„Z wiosłem i wiatrem. Kajakiem po wodach północy” to niezwykła opowieść o pięknie natury, niesamowitej nordyckiej kulturze, ale również o zmaganiach z samym sobą. Jej autor Zbigniew Szwoch nie uważa się za wybitnego podróżnika, ale z pewnością ma w sobie pasję, którą zaraża innych. Zbyszek jest przedsiębiorcą z Gdańska. Na co dzień prowadzi firmę alpinistyczną. Do niedawna całkowicie pochłaniała go Skandynawia. Wszystko zmieniło się jednak w styczniu 2022 r. Od tego momentu całym jego światem nie są już góry i lodowce, a para bliźniaków, choć jak przyznaje, na dalekie podróże przyjdzie jeszcze czas.
I pomyśleć, że gdyby nie uśmiech losu, książka mogłaby nigdy nie powstać. W 2017 r. Zbyszek przeżył bowiem poważny wypadek w lodowatych wodach Grenlandii. To jednak go nie zatrzymało. Ruszył w dalszą podróż, o której warto przeczytać w jego reportażu, a także w naszej rozmowie.
Klaudia Zawistowska, Wprost.pl: Dlaczego pociąga cię północ? W książce piszesz, że kochasz morze i góry, a tamtejsze fiordy są idealnym tego połączeniem, ale przecież jest jeszcze np. Nowa Zelandia, która również oferuje góry, wodę i kontakt z naturą.
Zbigniew Szwoch: Nowa Zelandia od lat jest na mojej liście i to pod wieloma względami. Czasami mówi się, że Islandia jest taką Nową Zelandią w pigułce i kiedyś być może będę miał możliwość to sprawdzić, ale jakby nie patrzeć, jest ona ciut dalej niż północ.
Mieszkając w Gdańsku i zważywszy na siatkę lotów, mogę w godzinę, dwie, maksymalnie trzy znaleźć się na północy, tej, którą lubię. Dzięki temu w każdej chwili mam możliwość spędzenia przedłużonego weekendu w Norwegii, czy na Islandii. Ale odpowiedzi na pytanie, dlaczego dokładnie północ, tak naprawdę nie znam. Ten świat po prostu zaczął mnie pewnego dnia fascynować i tak powolutku pochłaniać. Na początku były to nieśmiałe wyprawy z własnym autem, potem trekingowe, aż w końcu do reszty pochłonęło mnie to odkrywanie od strony wody.
Ponad 20 wyjazdów świadczy o tym, że naprawdę północ cię pochłonęła
20 wyjazdów było do samej Norwegii. Ogólnie byłoby ich o wiele więcej, ale dokładnie tego nie liczę, bo to nie o to w tym chodzi.
Od czego zaczynasz planowanie nowej wyprawy?
Czasem robię to bezwiednie. Patrzę na stare, nowe mapy i jak widzę jakieś miejsce, to później zaczynam drążyć: czy ktoś tam był, czy da się tam dopłynąć, jakie są tam prądy i pływy, jaka jest linia brzegowa, czy da się do niej dobić w razie „sytuacji podbramkowej”.
Często jest też tak, że w internecie, który jest pełen różnych informacji, znajduję miejsce, które chciałbym zobaczyć. Zapala mi się wtedy lampka i zaczynam sprawdzać, gdzie to jest. W ten sposób przechodzę od słów do czynów. W zakładkach w komputerze, czy w telefonie, albo w starych zeszytach mam zapisane pomysły na wyjazdy, na które nawet trzy życia by mi nie wystarczyły. Nadal marzą mi się dłuższe wyprawy – kilkumiesięczne, albo nawet kilkuletnie. Obecnie jednak na pewno mi to nie grozi, ale może kiedyś, kto wie.
Jak na pomysły twoich kolejnych wyjazdów reagowali twoi najbliżsi?
Na początku wszyscy pukali się w czoło. Pojawiały się jakieś drobne uszczypliwości, „dlaczego znowu Grenlandia”, „co cię w d*** ugryzło” itp., ale z czasem znajomi zaczynali powtarzać zdania w stylu „następnym razem jadę z tobą”. Później, kiedy podsuwałem jakiś pomysł, słyszałem odmowy. Jeśli chodzi o rodzinę, to zawsze mogłem liczyć na ich wsparcie. Zdawali sobie również sprawę, że jestem już za stary, żeby mogli mnie zatrzymać. Bardziej cieszyli się, kiedy kupiłem lokalizator satelitarny i można było mnie śledzić.
Jakie sytuacje na wodzie szczególnie zapadły ci w pamięci?
Chyba spotkania z wielorybami. To coś absolutnie nieprawdopodobnego. Szczególnie, że często miały miejsce w takich momentach, kiedy ja już miałem serdecznie dosyć wiosłowania i wielokrotnie rzucałem nieparlamentarnymi słowami pod adresem swoim, wysiłku, czy całej wyprawy. Wtedy czasami pojawiały się humbaki na Grenlandii, czy też grindwale na Islandii, lub po prostu stado fok. W takich momentach często kręciła się nawet łezka w oku, a ja jakby zyskiwałem dodatkową moc i uświadamiałem sobie, że właśnie po to tu jestem. Czasami to bardzo pomagało, bo podczas samotnych wypraw byłem zdany wyłącznie na siebie.
Zwierzęta i natura to jedno, ale jakie jeszcze miałeś sposoby na przełamanie kryzysu?
Kiedy wiosłuje się po kilkanaście godzin dziennie, to trzeba sobie dozować takie mini przyjemności. Czasami jest to herbata, batonik, albo od razu cztery, bo liczenie kalorii nie ma najmniejszego sensu na tego typu wyprawach. Mnie pomaga również playlista z ulubionymi kawałkami. Mam nawet taką, która daje mi siłę, kiedy już zupełnie nie mam energii. Jest na niej m.in. soundtrack z którejś części Rocky’ego. Pod ręką zawsze mam również suszoną wołowinę, bo permanentnie wiosłować się nie da. Chyba że spycha nas wiatr, tudzież prądy i fale, to wtedy nie ma wyjścia.
A czy podczas wędrówek lodowcami, czy samodzielnej podróży kajakiem, nie doskwiera ci samotność? Nie tęsknisz za bliskimi i przyjaciółmi?
Jak najbardziej tęsknię. Wbrew pozorom jestem bardzo uczuciowym człowiekiem i ta tęsknota z roku na rok narastała. Chyba dopiero jak odnalazłem tę właściwą osobę, to odczułem, czym jest ta prawdziwa tęsknota. W sytuacji, kiedy po prostu musisz płynąć czy iść, trzeba sobie uświadomić, że to uczucie nie pomaga fizycznie. Na takie momenty słabości można sobie pozwolić, kiedy jest się już bezpiecznym w namiocie. Ale ta samotność zapewnia również piękne chwile, kiedy wracam do domu. To ona potęguje uczucie, które jest między mną a moimi bliskimi. Teraz samotność mi jednak nie grozi, ale może jeszcze przyjdzie czas, żeby znów jej trochę zaznać.
W książce podzieliłeś się historią swojego wypadku na Grenlandii. Opisałeś również jego konsekwencje fizyczne. Ja natomiast chciałam spytać o te psychiczne. W jednym z fragmentów piszesz, że po tym zdarzeniu, przed kolejnymi wyprawami zdarzało ci się zostawiać coś na wzór testamentu. Boisz się czasem, że kolejny wyjazd może być tym ostatnim?
Powiedziałbym, że strzeżonego góra strzeże. Po tym wypadku, który miał miejsce w 2017 r., postanowiłem zostawić najbliższym kilka słów, które chciałbym im przekazać, gdyby to miała być ta ostatnia wyprawa. Problemy, zwłaszcza te na wodzie, czasami lubią się mnożyć i to niezależnie od naszych umiejętności. Zawsze przed wyjazdem odrabiam pracę domową, ale rzeczywistość na miejscu bywa różna. Już nie tacy kajakarze, czy podróżnicy jak ja, tracili życie w niekoniecznie trudnych warunkach. Dlatego tak, zdaję sobie sprawę na każdej wyprawie, że może mi się powinąć nóżka i ten testament nadal mam w komputerze.
Czy na twoje podejście do wypraw miało wpływ pojawienie się bliźniaków?
Obecnie muszę wziąć na wszystko znacznie większą poprawkę. Kiedy dawno temu byłem singlem, czy później w związku z Agnieszką, ale jeszcze bez dzieci, to dziać mogły się różne rzeczy. Tak jak kiedyś zaszczytem była możliwość przebywania pośród dzikiej fauny, teraz jest nim obserwowanie, jak rosną bliźniaki. Dlatego ja też musiałem wszystko przewartościować. Nie mam absolutnie żadnego żalu, że coś mnie w życiu omija. Wręcz przeciwnie, to co udało mi się zrealizować, daje mi ogromną satysfakcję, którą nadal żyję, między innymi dzięki tej książce. Teraz przyjdzie jednak czas na nieco inne wyprawy.
A gdyby ktoś chciał pójść twoim śladem i zacząć podróżować po świecie z kajakiem. Od czego powinien zacząć?
Od odrobienia pracy domowej, bo na północy nie ma miejsca na powiedzenie „jakoś to będzie”. Trzeba się przygotować i to dokładnie. Opracować plan, a następnie wdrożyć go w życie. Wówczas wszystko się uda i będziemy szczęśliwi, a w sytuacji, kiedy coś pójdzie nie tak, lub zaskoczy nas pogoda, będziemy na to gotowi.
Zachęcam do takiego podróżowania, ale na pewno nie do powielania moich pomyłek. O nich też piszę w książce i nie mówię tu tylko o wypadku na Grenlandii, który był efektem mojego błędu. Czasami dochodzę jednak do wniosku, że bez tych porażek nie byłoby tych mniejszych i większych sukcesów, jeżeli w ogóle można to tak nazwać. Teraz wiele osób powtarza, że każdy podróżuje w głąb siebie. I choć nie chcę tu stosować coachingowej retoryki, to uważam, że podczas samotnej podróży stajemy się nieco lepszą wersją samych siebie.
Dlaczego?
Nigdy nie uznawałem siebie, nawet wisząc na linach w Gdańsku, za osobę wybitnie kreatywną. Nie sądziłem, że mógłbym wpaść na takie pomysły – chociażby w kwestii naprawy ubrań, namiotu, czy kajaka – na jakie wpadałem podczas dziesięciu lat wypraw na północ. Po prostu coś w głowie musiało się z czasem ruszyć lub poprzestawiać. Teraz ta kreatywność, mobilizacja i szybka reakcja na zmieniające się okoliczności przydają mi się znacznie częściej podczas codziennych zmagań z dzieciakami.
Czyli samotne życie na północy i pływanie kajakiem przygotowało cię do wychowania bliźniaków?
Nie było to planowane w ten sposób, ale najwyraźniej tak się stało.
Wiesz już, jakie będą twoje kolejne wyprawy?
Na dobry początek zwiedziłem z wózkiem całą najbliższą okolicę i wiele lokalizacje, do których normalnie bym nie dotarł. Odwiedziłem miejsca we Wrzeszczu, na Zaspie, Przymorzu, także pas morski. Włączam tzw. slow life, kiedy ruszam z wózkiem. Czasami też staram się dotrzeć ze swoją książką do ludzi, którzy mieszkają w Gdańsku i okolicy – napisać dedykację, czy porozmawiać, dzięki temu moje podróże nadal trwają. Kiedyś na pewno przyjdzie czas na nieco inny kajak i kamizelki ratunkowe dla dzieciaków. Myślę, że ruszymy też z rowerem i przyczepką, ale to wszystko za jakiś czas.
Czytaj też:
„Z wielu miejsc zniknęły dorsze i małże”. Kolejny kraj zmaga się z zakwitem glonów