15 kg na plecach i 80 km w pięć dni. Tak wyglądał survival Polki na Islandii

15 kg na plecach i 80 km w pięć dni. Tak wyglądał survival Polki na Islandii

Dodano: 
Ania na Islandii
Ania na Islandii Źródło: Archiwum prywatne / Ania Ratajska
„Od zwykłej rozmowy w pracy po przygodę życia” – tak opisuje swoją wyprawę Ania, która zrobiła wszystko, by spontaniczny pomysł przerodził się w rzeczywistość. Wybrała Islandię, bo od dawna marzyła, by zobaczyć ją na własne oczy.

Nasza bohaterka spędziła na Islandii tydzień, z czego pięć dni non stop była w drodze i przemierzała szlak Fimmvörðuháls oraz Laugavegur – jeden z nich o długości 25 km, zaś drugi mierzący 55 km. Wszystko wydarzyło się dzięki spotkaniu trzech kobiet – Anki, Anki i Hani, które połączyły siły i razem poleciały na miejsce w lipcu tego roku. Kilka dni przed planowanym przyjazdem wybuchł znany wulkan Litli-Hrutur. Jednak nawet to nie stanęło im na przeszkodzie. Zadanie nie zapowiadało się łatwo, ale na pewno było warte wysiłku. O zachwytach nad Krainą ognia i lodu rozmawiamy z jedną uczestniczek wyprawy na łamach Wprost.pl.

Paulina Kopeć, Wprost.pl: Przejście 80 km w 5 dni brzmi jak trudne zadanie, choć pewnie dla kogoś takiego jak ty kto chodzi po górach dużo i często było ono osiągalne. Skąd pomysł na to, by odwiedzić Islandię z 16-kilogramowym plecakiem i podjąć tak wymagające wyzwanie?

Ania Ratajska: To dość długa historia, ale też duży zbieg okoliczności i spotkanie osób, które czują podobne zainteresowanie Islandią i górskimi wyprawami. Podczas jednego ze wspólnych śniadań w pracy zaczęłam rozmawiać z dziewczyną, którą widziałam drugi raz w życiu. Tematem były góry i survivale. Szybko okazało się, że obie jesteśmy fankami Oli Budzyńskiej, która prowadziła niegdyś instagramowy profil o nazwie @paniswojegoczasu. Zaczęłyśmy zachwycać się jej wyprawą na Islandię, która była dla mnie bardzo intrygująca. Ponadto mam przyjaciela, który przemierzał kiedyś te rejony autostopem i byłam oczarowana jego opowieściami. Czułam, że kiedyś też będę chciała tam pojechać.

Zarówno ja, jak i poznana koleżanka Anka marzyłyśmy o odwiedzeniu Islandii z plecakiem i przemierzaniu szlaków w podobnym stylu jak robiła to Budzyńska – to po tej śniadaniowej rozmowie zdecydowałyśmy, że pojedziemy razem. Nasza deklaracja przerodziła się w realne plany i działania. Później z pomysłu zwierzyłam się jeszcze jednej znajomej, a ta skontaktowała mnie ze swoją siostrą lubiącą tego typu przygody. Zdzwoniłyśmy się i tak powstał nasz trzyosobowy team.

Czyli trzy nieznające się osoby wyruszyły razem tak daleko? Bardzo odważnie.

Tak, ale okazało się, że dobrze się dobrałyśmy. Wcześniej odbyło się oczywiście spotkanie integracyjne w polskich górach, z namiotami, żeby się poznać i poczuć, czy pasujemy do siebie. Wszystkie ustalenia co do wyjazdu konsultowałyśmy na innych spotkaniach, a ja zajęłam się organizacją. Zaczęło się rok temu w październiku. Szukałam biletów, terminów i możliwych tras do przemierzenia i sprawdzałam, jakie są możliwości. Rozważałam skorzystanie ze zorganizowanej wyprawy z przewodnikiem, ale to było bardzo drogie – stwierdziłam, że da się to zrobić na własnych zasadach i że nie potrzebujemy niańki (śmiech). Na podstawie informacji w sieci i tych, które podawała na Instagramie Budzyńska, odkryłam dwa szlaki, które się łączą – Fimmvorouhal oraz Laugavegur i to na nie postanowiłyśmy się wybrać. Trasa miała łącznie 80 km. Na początku pojawiało się sporo obaw, w końcu był to dla nas pierwszy raz na Islandii.

Czego najbardziej się obawiałyście?

Wiedziałyśmy, że Islandia ma całkowicie inny klimat i nie wiedziałam, jak to zniesiemy. Ogromne emocje wywoływało to, że parę dni przed naszym wylotem wybuchł wulkan w Litli-Hrutur. Kilkadziesiąt kilometrów od lotniska w Rejkiawiku, na którym lądowałyśmy. Bałyśmy się, że nasz lot się wcale nie odbędzie.

Najwięcej obaw sprawiała pogoda, bałam się, że ciągle będzie padać. Widziałam różne niepokojące relacje na Instagramie i byłam zestresowana, że wszystko będzie mokre i czarne od błota – w tym śpiwór czy skarpety i kurtka. Bałam się też meszek, bo słyszałam, że atakują tam bardzo dokuczliwie, a ja mam na nie uczulenie. Poza tym czułam, że sobie poradzimy i wiedziałam, że damy radę.

Po raz pierwszy w życiu wysiadacie z samolotu na Islandii, co wtedy widzicie?

To zapadło w pamięć. Zaznaczę, że wyjeżdżałyśmy w połowie lipca i w Polsce było wtedy około 35 stopni, a na Islandii wylądowałyśmy o pierwszej w nocy i tam czekało na nas 12 stopni, deszcz, zachmurzenie oraz noc, która nie była nocą, bo panowała jasność. To był szok. Jedna z dziewczyn zapytała: „Możecie mi przypomnieć, po co ja tu do cholery przyjechałam?!” (śmiech).

Po wyjściu z samolotu kierowałyśmy się w stronę autobusu, który miał nas dowieźć w kierunku szlaków i pola namiotowego. Wtedy doświadczyłyśmy kolejnego szoku – do autobusu wprowadzał nas Islandczyk ubrany w letni strój, podczas gdy my byłyśmy w wełnianych czapkach, puchowych kurtkach i dwóch swetrach. On mówi do nas: „Przecież jest tak ciepło!”. Oni zupełnie inaczej odczuwają temperaturę, tam lipiec to najcieplejszy miesiąc. W tym roku za dnia zwykle było 17 stopni, dla nich to totalny upał.

Zaznaczę, że pierwsza wyjątkowa przygoda zaczęła się jeszcze wcześniej, zanim wysiadłyśmy. Z powodu wspomnianego wcześniej wybuchu wulkanu szlaki prowadzące do niego – które normalnie są otwarte – zostały zamknięte. Nie można było go zwiedzać przez erupcję i toksyczne gazy. Mimo wszystko miałyśmy szczęście, bo pilot samolotu, z którym podróżowałyśmy, stwierdził, że jest wspaniała przejrzystość i specjalnie poleciał samolotem nad Litli-Hrutur, abyśmy mogli oglądać to wszystko. To była pierwsza atrakcja, ujawniała siłę natury, widziałam lawę z lotu ptaka.

instagram

Ciekawi mnie, jak wyglądała wasza wędrówka. Dotarłyście w nocy na pole namiotowe i co dalej?

To była chyba 3 w nocy. Zanim ogarnęłyśmy wszystko i rozbiłyśmy namioty, minęło sporo czasu. Na szczęście przestało padać. To był nasz jedyny dzień na miejscu z deszczem, więc miałyśmy spore szczęście. Następnego dnia z pola w Rejkiawiku w dwie godziny dotarłyśmy autokarem na bezpośrednie miejsce startu i początek szlaku Fimmvörðuháls, czyli pod wodospad Skogafoss. Wiedziałyśmy, że będziemy wędrować pięć dni, miałybyśmy też jeden dzień zapasu na nieprzewidziane sytuacje. Pierwszą wędrówkę zaczęłyśmy dopiero około 15, więc wiedziałyśmy, że w ten dzień nie zrobimy zbyt wiele. Na szlakach było tyle widoków i wodospadów, że szkoda było biec i podchodziłyśmy do tego – w miarę możliwości – na spokojnie. Po pierwszych 10 km zrobiłyśmy nocleg przy chatce między lodowcami – można tam było rozbić namiot. W kolejne dni wyruszałyśmy już o wiele wcześniej.

Jeśli chodzi o noclegi, to każda miała swój mały namiot i to zawsze w nich spałyśmy. W drodze towarzyszyły nam dość ciężkie plecaki m.in. z zaopatrzeniem żywieniowym na ten cały czas, więc to był typowo survivalowy klimat. Każdy dzień był zaplanowany – wiedziałyśmy, do jakiego odcinka musimy dojść i na jakim polu będziemy spać. Podzieliłam te odcinki, korzystając z aplikacji i dzięki niej wszystko rozpisałam.

Z tego, co mówisz, wynika, że Islandia i okolice szlaków, w których byłyście, są dobrze przystosowane do takich turystów, jak wy. Wszędzie były pola namiotowe czy też domki?

Tak. Na każdym polu namiotowym była chałupka, w której siedziała pani za szybką i sprzedawała miejsca pod namiot. Wszystko było skromne, ale dobrze zorganizowane, dostawało się nawet numerek. Mowa o dzikich miejscach, przy szlakach, ale zwykle był tam dostęp do bieżącej wody, sanitariatów z łazienką czy umywalką w której można zrobić pranie, do tego stoliki, aby rozłożyć się ze swoją kuchenką gazową.

W takich miejscach pod koniec dnia zawsze kumulowali się wszyscy, których spotykało się na szlakach. Dużo ludzi korzystało z tych pól. Trzeba mimo wszystko zwrócić uwagę, że Islandia jest na tyle przyjazna, że tam bez problemu można się rozbić nawet na dziko.

Nad wodospadem

Dobrze wam się spało w takich warunkach? W końcu było o wiele zimniej niż u nas.

Choć generalnie na pogodę nie mogłyśmy narzekać, to było też wietrznie i chłodno. Najgorzej było wtedy między tymi dwoma lodowcami pod chatką na odludziu – koleżance zrobiła się dziura w namiocie i wyrwało jej śledzia. Wiatr był tak silny, że zabezpieczałyśmy nasze namioty kamieniami, by nie zwiało tropiku. Moje dwa ogromne ciężkie kamienie odleciały, więc możesz sobie wyobrazić, co to za siła. Będąc w środku takiego namiotu, czujesz się bardzo niepewnie. Miałyśmy zatyczki do uszu i opaski na oczy, by stłumić ten hałas. Inaczej trudno byłoby spać, brak tego potęgowałby strach. Pozostałe noce miałyśmy spokojniejsze.

Wszędzie mówi się, że Islandia to jeden z najbezpieczniejszych krajów w Europie. Z tego, co opowiadasz, wynika, że były jednak momenty, w których czułyście się zagrożone. Coś jeszcze poza pogodą sprawiało, że musiałyście się bać?

Na pewno nie czułyśmy żadnego zagrożenia ze strony ludzi czy miejsc samych w sobie. Największe ryzyko wiązało się dla nas z tym, że nie podołamy fizycznie i że jakiś odcinek szlaku, na którym były ostre zejścia czy podejścia sprawi, że ucierpi kręgosłup lub noga. Fragmenty szlaków były tak mocno pozbawione cywilizacji, że gdyby coś się stało, trzeba by wzywać helikopter. Mijałyśmy osobę, która miała taki problem i nie potrafiła ruszać nogą, to było straszne.

To dowód na to, że trzeba cały czas uważać, taki trekking to nie żarty.

Zdecydowanie. Niezależnie od tego, czy ktoś chodzi po górach dużo, czy nie, to jak jest na szlakach w takiej Islandii, nie może sobie pozwolić na tzw. chojrakowanie. Trzeba zachować pokorę i ostrożność. Nawet będąc bardzo doświadczonym jak ja, też można zwichnąć nogę pierwszego dnia wędrówki.

Trzeba też podkreślić, że wy miałyście przy sobie plecaki ważące po około 15 kg. To przecież dodatkowe obciążenie, które łatwiej może generować kontuzje.

Wędrując w taki sposób, miewasz zaburzenia równowagi. Nie wyobrażam sobie tego chodzenia bez kijków trekkingowych. Na miejscu przechodzi się przez rwące rzeki z lodowców i tam jest bardzo gładko. Będąc z takim plecakiem bardzo łatwo się wywrócić. Na plecach ciągle czuje się ten ciężar, to dodatkowy wysiłek dla pleców, nawet jeśli organizm po czasie się przyzwyczaja.

instagram

Są jednak rzeczy, które rekompensują ten wysiłek i sprawiają, że mimo wszystko warto iść. Widziałam wasze zdjęcia i muszę przyznać, że miejsca prezentowały się bajkowo.

Dwa szlaki, na których byłyśmy, są czymś cudownym, uznaje się je za jedne z najpiękniejszych trekkingów świata, więc myślę, że to samo w sobie wiele mówi. Przez te pięć dni natknęłyśmy się na różnego rodzaju widoki od wodospadów, hobbitowych krajobrazów z „Władcy Pierścieni” po mchy, porosty czy formacje skalne. Później spotyka się krajobrazy księżycowe rodem z „Gwiezdnych wojen” – jest czarno, szaro, buro i masz wrażenie, że jesteś na innej planecie.

Do tego wszystkiego wrażenie robiły gejzery, gorące źródła, rwące rzeki, zaschnięte pola lawy i widok erupcji z 2010 roku, która kiedyś sparaliżowała Europę. Ten szlak był poprowadzony centralnie tą lawą, to było niesamowite doświadczenie, mijasz historię, masz świadomość, że to kiedyś wszystko płonęło, a teraz możesz tam spokojnie iść. To są cuda natury nie do opisania i warto tam pojechać, by je zobaczyć.

Do głowy przychodzą mi jeszcze tęczowe góry, które mienią się przez mieszankę minerałów czy siarki. Bywały też dość ciekawe zapachy.

Rzadko mówi się o tym, jak pachną dane rejony. Często koncentrujemy się na warstwie wizualnej. Opowiedz o tym więcej. Zapach był przyjemny?

Nie zawsze. W jednym z miejsc czuło się zapach zgniłych jaj. Nieczęsto się o tym mówi, a to jeden z elementów takiej wyprawy. Czułyśmy to głównie w ostatni dzień, gdzie są te tęczowe i siarkowe góry. Tam buchają gorące pary z ziemi i szczelin więc smród jest ogromny. To było raczej jednorazowe doświadczenie, bo poza tym jest w miarę przyjemnie i normalnie.

Podobno niektórzy ludzie już po wylądowaniu w Rejkiawiku czuli ten siarkowy zapach. Ja dopiero później go spotkałam. Bałam się, że przez większość czasu będziemy przebywać w takich warunkach.

Czy idąc przez taki teren, nie można się zgubić? Stracić orientację w terenie? Ostatnio w Polsce ludzie często dochodzili w dziwne miejsca, nawet gdy korzystali z Google Maps.

Wydaje mi się, że to przez to, że ludzie nie trzymają się tych szlaków albo się zagapią lub zamyślą. Szlaki, którymi my szłyśmy, były bardzo dobrze oznakowane, co chwilę pokazywały się drogowskazy z nazwą punktu i liczbą kilometrów do danego punktu. W bardzo odludnych miejscach widywało się ogromne żółte odblaskowe słupy wbite w ziemię i to oznaczało, że jesteś na szlaku. Wszystko zostało tak zrobione, by znaki dało się zobaczyć nawet w trakcie zawieruchy.

Na Islandii chodzi się po szlakach łatwiej niż w Polsce?

To chyba zależy. Tam, tak samo jak u nas, bywało trudniej i łatwiej. Przemierzałyśmy sporo lekkich odcinków z księżycowym krajobrazem, a później trafiały się ciężkie momenty, w których osoby początkujące miałyby problem. Moim zdaniem jest to bardzo porównywalne pod względem wysiłku czy poziomu. Spotykałam się ze stwierdzeniem, że te szlaki to takie trochę trudniejsze polskie Bieszczady – moim zdaniem to nie tyczy się całego szlaku. Duży wpływ na jakość wędrówki miała na pewno pogoda, która zdeterminowała nasze wspomnienia i sprawiła, że są głównie pozytywne.

Trekking na Islandii

Co w trakcie tej wyprawy robiło na tobie największe wrażenie?

Niezależnie od tego, gdzie byłam, największe wrażenie robiła na mnie tamtejsza głucha cisza i przestrzeń. Bardzo tego potrzebowałam. To było przepiękne, że po horyzont nie ma nic. Nie słychać szumów, samochodów, pociągów i tak przez prawie tydzień. Ja strasznie nie lubię dzikich tłumów i np. nasze Morskie Oko czy Trzy Korony to dla mnie udręka ze względu na to, że przewija się tam mnóstwo turystów. Na Islandii głośno bywało jedynie na polach namiotowych, bo tam spotykało się bardzo dużo ludzi.

A jak to właśnie z ludźmi? Miałyście kontakt z innymi? Była okazja, by rozmawiać z mieszkańcami?

Na szlakach spotykało się ludzi z całego świata – z Anglii, Ameryki, Czech, Hiszpanii itd. Jeśli chodzi o Islandczyków, to miałyśmy okazję porozmawiać z jedną z grup prowadzących pole namiotowe. Opowiadali, jak się żyje na miejscu i w naszym odczuciu były to bardzo pozytywne, uśmiechnięte osoby, pełne poczucia humoru pomimo dość depresyjnej pogody. Co ciekawe pozytywne wrażenie zrobili na nas też Polacy mieszkający na miejscu – są dla rodaków pomocni i mili.

Spotkało nas ogólnie bardzo dużo serdeczności zarówno ze strony Islandczyków, jak i Polonii. To było pozytywne zaskoczenie. Raz miałyśmy sytuację, że poznałyśmy grupę kobiet i jedna z nich zaproponowała nam skorzystanie z wykupionego przez nie noclegu, z którego same nie mogły skorzystać. Oferowały bardzo niską cenę. Po chwili okazało się, że to też Polki, więc świetnie się dogadałyśmy. To był nasz jedyny nocleg poza namiotem, zupełnie z przypadku i z okazji czyjejś uprzejmości.

Co najbardziej szokuje na Islandii?

Ogromnym szokiem były białe noce. To było dla mnie totalnie nowe doświadczenie, z którym miałam do czynienia pierwszy raz w życiu i mocno mnie to dotknęło. Musiałam zakrywać oczy, by zasnąć, ciężko też było się kontrolować w późnych godzinach np. zachować ciszę, bo miało się wrażenie, że ciągle jest wcześnie. Ta wieczna jasność była też ogromnym plusem, bo wiedziałyśmy, że jeśli nie damy rady zrobić jakiegoś odcinka zbyt szybko, to nie musimy się spieszyć, bo nie dopadnie nas zmrok i ciągle będziemy wszystko widziały.

Szokujące może być też to, że tam Polaka spotkasz wszędzie. Pierwsza zasada jest taka, że jeśli wchodzisz gdziekolwiek do autobusu czy sklepu na Islandii, to najpierw mów po polsku, a dopiero później po angielsku – istnieje spore prawdopodobieństwo, że będą tam rodacy. Tak było, odczułam to na własnej skórze.

Tak kulturowo zaskoczyła mnie ciekawostka o tym, że to Islandczyk pierwszy odkrył Amerykę, a nie Krzysztof Kolumb i oni tam dużo o tym mówią. Jest ogromny posąg Leifa Erikssona jako bohatera i z tego co wiem, nawet Amerykanie to uznają, a nie wszyscy o tym wiedzą. W tym kraju długo się do tego nie przyznawano, dopiero teraz jest to mocniej badane.

W górach

Masz jakieś ulubione wspomnienie z tego czasu?

Najbardziej nasuwa mi się finał drugiego szlaku Laugavegur. Byłyśmy w ogromnym kompleksie noclegowym z wieloma udogodnieniami, dało się kupić ciepły posiłek i wiele innych rzeczy. Tam były gorące źródła. Wspominam to najcieplej, schodziłyśmy z tęczowych gór i kończyłyśmy trasę. Na dole zobaczyłyśmy trzy autobusy łączące się w literę U, na środku było ogromne ognisko, przy którym dało się usiąść. Wokół grała piosenka z jednego z moich ulubionych filmów, czyli „Into The Wild”. Razem z dziewczynami patrzyłyśmy na to w ciszy i z zachwytem. Wiedziałyśmy, że to już koniec i że spełniłyśmy marzenie. Wtedy też do drugiej w nocy siedziałyśmy w gorących źródłach – to było pięć minut od naszego namiotu. Autokar do miasta miałyśmy dopiero kolejnego dnia, więc nigdzie nam się nie spieszyło. To jedna z najfajniejszych chwil.

To musiało być niesamowite uczucie, mieć świadomość, że za wami 80 km i że się udało

Z jednej strony czuło się taką ulgę, że frustracja związana z niektórymi chwilami jak np. codzienne rozkładanie i składanie namiotu czy ogarnianie bałaganu w plecaku wreszcie się skończy, z drugiej był żal, że to już koniec i trzeba będzie wrócić do pracy czy codzienności. To były totalnie dwa bieguny trudne do opisania, ulga połączona z nostalgią, tęsknotą i żalem.

Czegoś ci tam brakowało, coś cię rozczarowało?

Jeśli chodzi o rozczarowania, to nie było takich rzeczy. Myślę, że brakowało mi szumu drzew. Na Islandii jest ich bardzo mało. Tam, gdzie byłyśmy, nie spotykałyśmy praktycznie żadnych. To było dziwne uczucie, bo w Polsce są one wszędzie i jesteśmy przyzwyczajeni do ich widoku. Wystarczy, że zapuścisz się gdzieś poza miasto i widzisz, że tych zielonych drzew brakuje. Ale to jest ten rodzaj krajobrazu, dla którego warto odwiedzić Islandię, bo nam się wydaje, że dostęp do takich czy innych roślin jest rzeczą oczywistą.

Taki wypad musiał pewnie sporo kosztować

Tak. Islandia jest bardzo droga. W miejscach, gdzie na polu namiotowym można było coś zjeść, sam posiłek kosztował około 100 zł. Ceny są wysokie. W centrum miasta piwo czy wino kosztuje około 40 zł. To nie był tani wyjazd, nawet gdy jedzie się w tak minimalistycznym klimacie jak ja. Z przelotem w obie strony z bagażem i wszystkimi transportami, noclegami, ubezpieczeniem, prowiantem i tym, co niezbędne, wychodziło po około 4500 zł na tydzień. Same loty wynosiły 1700 zł. Ceny w ostatnim czasie też okropnie wzrosły.

Każdemu poleciłabyś ten trekking? Wyprawy tego typu często mylnie kojarzą się z tzw. męską przygodą

Myślę, że nie każdemu. Trzeba to lubić i się do tego nadawać. Jest taki stereotyp, że survival to takie typowo męskie zajęcie – myślę, że to krzywdzące dla obu płci – znam zarówno mężczyzn, którzy mówią, że to, co robię, jest dla nich abstrakcją i nie chcieliby nawet próbować, jak i kobiety, które uciekają od takich wyzwań – w obu przypadkach jest to zupełnie normalne. Myślę też, że mimo wszystko wiele kobiet czuje, że same chciałyby spróbować tego co ja, ale paraliżuje je jakiś rodzaj strachu, który ktoś w nich zasiał. Ja chcę pokazywać, że będąc kobietą, można podejmować wyzwania i trudniejsze rzeczy, i że da się działać mimo przeciwności losu. Zanim podejmie się takie zadania, trzeba odkryć, co się lubi, a czego nie i otoczyć ludźmi, którzy wspierają szalone pomysły. Warto też otworzyć się na innych, bo mój przypadek pokazuje, że czasem przypadkowa rozmowa i spotkanie prowadzi do pięknych wydarzeń.

Ja na pewno jeszcze wrócę na Islandię. Chciałabym się tam wybrać na oglądanie zorzy polarnej. Myślę też o objazdowej wycieczce, by zobaczyć jeszcze więcej. Zakochałam się w tym kraju.

Czytaj też:
Daria poleciała sama do Arabii Saudyjskiej. Żyła z lokalsami, a na tygodniowy urlop wydała grosze
Czytaj też:
Przez 104 dni samotnie płynął kajakiem po Bałtyku. Koniec okazał się zaskoczeniem i próbą

Źródło: WPROST