Polka wyjechała do Kenii i organizuje safari. „Zdarzy się, że hipopotamy chodzą pod naszymi oknami”

Polka wyjechała do Kenii i organizuje safari. „Zdarzy się, że hipopotamy chodzą pod naszymi oknami”

Dodano: 
Agnieszka i Paul podczas safari
Agnieszka i Paul podczas safari Źródło:Archiwum prywatne / Agnieszka Królikowska
Jako dziecko wymarzyła sobie, że kiedyś odwiedzi Afrykę. Kilka lat temu Agnieszka zamieszkała w Kenii i postanowiła zarażać Polaków miłością do niej, a raczej jej przyrody i mieszkańców – w tym zwierzaków. Dlatego też organizuje kameralne safari dla polskich grup. Czy tropienie zwierząt w ich środowisku naturalnym jest bezpieczne? Jacy goście wybierają się z nią w podróż? O tym wszystkim opowiedziała w rozmowie z Wprost.pl.

Paulina Ermel, Wprost.pl: Kochasz tango argentyńskie, jesteś instruktorką snowboardu… Jak to się stało, że trafiłaś do gorącej Kenii i w niej zostałaś?

Agnieszka Królikowska, mieszkanka Kenii, przewodniczka i organizatorka „Safari po naszemu”: O Afryce Wschodniej marzyłam od dziecka. Tata zabrał mnie do kina na „Króla Lwa”, jak miałam pięć lat. Wtedy powiedziałam mu, że kiedyś tę wielką górę zobaczę! Interesowałam się afrykańską kulturą – rzeźbą, muzyką, ubraniami – bo do tej prawdziwej nie miałam wtedy dostępu. Za to już jako nastolatka miałam cały pokój w afrykańskich gadżetach. Jako instruktorka harcerska miałam próbę na stopień podharcmistrza i podczas tej próby miałam odbyć wyprawę do Afryki – do Kenii, Tanzanii, w tym zdobyć Kilimandżaro. Niestety nie pojechałam tam z osobistych względów – nagle zmarł mój tata, moje życie zmieniło się diametralnie. Ale później zaczęłam pracę jako pilot wycieczek. Cały czas Afryka chodziła mi po głowie, ale nie było mnie stać na taką wyprawę. Aż w końcu jako pilot wycieczek z wieloletnim doświadczeniem stwierdziłam, że spróbuję swoich sił w rezydenturze. I trafiłam do Bułgarii, do Złotych Piasków. Powiedziałam sobie: „Pierwszy i ostatni raz, nigdy więcej nie chcę wykonywać takiej pracy!” (śmiech). Natomiast tak mi wtedy dobrze poszło, że biuro w nagrodę wysłało mnie na destynację zimową, na egzotykę, właśnie do Kenii. Tak, jak sobie wymarzyłam, tak chyba przyciągnęłam to do siebie i pojechałam do pracy jako pilot na safari.

I tak już 7 lat. A dlaczego np. nie Tanzania?

Pilotowałam wycieczki w Tanzanii i jest ona przepiękna, aczkolwiek pod względem tego jak technicznie realizuje się safari, a także pod względem różnorodności krajobrazu i różnorodności gatunków zwierząt, wolę Kenię. Poza tym mam tutaj partnera, więc siłą rzeczy zostałam.

Założyłaś też własne biuro podróży i wspólnie organizujecie wyprawy na safari w Kenii. Są to wyprawy dla Polaków?

Jesteśmy kenijskim biurem podróży organizującym wycieczki dla każdego, ale w ramach tego biura stworzyłam produkt „Safari po naszemu”, który jest skierowany do polskich turystów. Ściśle specjalizujemy się w wyprawach dla Polaków z tego względu, że jestem polskojęzyczna i opowiadam o Kenii jak mało kto inny – dużo poznałam, dużo się dowiedziałam, dużo w tej Kenii przeżyłam. Sama praktyka na safari też sprawiła, że mam co przekazać – nie tylko o kulturze, ludziach, historii i zwyczajach, ale przede wszystkim o zwierzętach.

„Safari po naszemu” to produkt dla Polaków, ale jeśli są obcokrajowcy, którzy bardzo chcą z nami jechać, to mogą. Zdarzyło nam się kilka razy, że pojechali z nami, bo wcześniej przetłumaczyli sobie stronę internetową na swój język i bardzo im się spodobała nasza oferta (śmiech).

Agnieszka i Paul podczas jednej z wypraw

Zainteresowanie safari jest mniej więcej stałe, od kiedy się tym zajmujesz, czy jednak widzisz teraz większy boom na tego typu turystykę?

Bardzo duży boom był zaraz po pandemii koronawirusa. Wtedy wszyscy jeździli do krajów, które akurat się otworzyły. Kiedy otworzyły się kolejne państwa, Kenia straciła na popularności, ale teraz znów obserwujemy wzrost zainteresowania. Czasami brakuje nam terminów dla kolejnych chętnych!

Zauważyłam jednak, że jest spadek zainteresowania takimi dłuższymi, wielodniowymi wyprawami, jakie my organizujemy i w tak wysokim standardzie, jaki oferujemy. W zbliżającym się sezonie – styczeń-marzec – Kenia szykuje wysokie podwyżki, np. za wstępy do parków, za noclegi w lodge’ach. Dlatego też mamy dużo zapytań o wyprawy last minute – na tydzień, na 1,5 tygodnia przed – gdzie np. nie mamy już miejsc albo możliwości, żeby coś takiego zorganizować.

Jak liczne grupy zabieracie na safari?

Maksymalnie 12 osób, czyli 2 samochody. W każdym samochodzie mieścimy po 6 osób, żeby każdy miał miejsce przy oknie. Są samochody, które mają więcej miejsc, ale bez sensu jest ściskać klientów, skoro ta podróż ma być przyjemnością, a nie torturą. Dla nas trzy samochody to już tłum. Chyba, że jest to prywatne zamówienie od klienta. Mieliśmy ostatnio safari dwudniowe na sześć samochodów. Dla mnie, jako przewodnika i pilota, było to bardzo trudne i obciążające – skakałam między samochodami co godzinę. O ile wszystko grało jak w zegarku i było dobrze zorganizowane – to klient, który jest na takiej wyprawie, niewiele się dowie. Lubię jak moi klienci wiedzą o Kenii wszystko, co mogę im powiedzieć. Czasami 14 dni safari organizowane dla 6 osób to wciąż dla mnie za mało, aby przekazać wszystkie informacje.

Klient jedzie na wycieczkę i wraca wzbogacony o dużą dawkę wiedzy.

Dokładnie. I to nie są tylko suche fakty, ale też opowieści z życia wzięte, z których ludzie nie zdają sobie sprawy albo nie są w stanie sobie ich wyobrazić. A Kenia mimo wszystko kulturalnie bardzo się różni od krajów europejskich.

Co najbardziej zaskoczyło cię w Kenii? Które różnice?

Ludzie mieszają tutaj religię chrześcijańską z wierzeniami ludowymi. Od razu zaznaczę, że Kenia jest krajem chrześcijańskim, a nie muzułmańskim, wbrew temu, co się o niej myśli. W Polsce chrześcijaństwo jest od ponad tysiąca lat. Bardzo się zakorzeniło i wszelkie przepiękne i rozwinięte tradycje są oparte na wierze chrześcijańskiej. Wiadomo, że i u nas znajdziemy jakieś domieszki pogańskie. Natomiast w Kenii nie ma zbyt wielu tradycji chrześcijańskich. Kenijczycy nie celebrują tak Bożego Narodzenia, Wielkanocy, Wszystkich Świętych jak my. Boże Narodzenie ogranicza się do tego, że idzie się do kościoła na nabożeństwo i je się trochę lepszy obiad. W bogatszych rodzinach faktycznie ustawia się choinkę – ale nie ma uroczystej kolacji na wzór naszej wigilii. Te tradycje, jakie tutaj są, to wewnątrzplemienne obrzędy – a plemion w Kenii mamy ponad 40. I dotyczą głównie pochówków albo ślubów, hierarchii w rodzinie czy wierzeń ludowych. Natomiast nie ma jeszcze aż tak wielu rzeczy, tradycji narodowych, które scalałyby Kenię jako naród, jako jedność. Kenia jest bardzo młodym państwem, które istnieje tak naprawdę od lat 60. Społeczeństwo obecnej Kenii samo stanowiło państwo po tym, jak przestało być kolonią brytyjską. Niemal co roku pojawiają się nowe święta narodowe (śmiech). Nie wszystkie tworzą tożsamość narodową tego państwa.

Czego mi brakuje? Myślę o rzeczach wynikających ze statusu społecznego. Kenijczycy po prostu często nie mają pieniędzy i przez to nie mają możliwości korzystania z przyjemności codziennego życia w naszym europejskim rozumieniu. Np. nie podróżują prawie w ogóle. To jest zbędny wydatek w stosunku do tego, na co trzeba wydać pieniądze, na co często ich nie mają. Mówimy tutaj o skrajnych przypadkach, gdzie nie ma na jedzenie, na picie, na szkołę dla dziecka, na mundurek, na zabawkę, antykoncepcję albo podpaski. W takiej sytuacji nikt nie myśli o podróżowaniu. Jest to zbyt kosztowne. Dlatego też jest bardzo niewiele miejsc w Kenii, gdzie można pójść, usiąść, odpocząć. Nie ma zbyt wielu parków zieleni na przykład, nie ma wielu miejsc, gdzie mogę bezpiecznie pojeździć na rowerze, na rolkach, poleżeć na trawie i poczytać. W dużych miastach znajdziemy takie miejsca, z których korzystają głównie biali, bo biali ich potrzebują, bo w tym się wychowali. Natomiast Kenijczycy kompletnie nie. Bardzo brakuje mi miejsca, gdzie mogę pójść na rolki albo na rower. Do lasu nie pojadę, bo by mnie jakiś lampart zjadł albo słoń (śmiech).

No i wszędzie jest brudno. Jest coraz więcej miast lub konkretnych miejsc w Kenii, które zaczynają dbać o czystość. Kraj jest podzielony na hrabstwa i w zależności od tego, jak się takim hrabstwem gospodaruje, tak się dba tu o czystość. Cały czas jednak to nie jest to, w czym ja się wychowałam. Jestem rocznikiem '90 i w szkole wpajano mi na każdej lekcji przyrody, że trzeba sprzątać, segregować śmieci, dbać o świat. Unia Europejska bardzo wiele w Polsce w tej sprawie zmieniła. Polska jest teraz bardzo czystym krajem, nawet jak na kraje europejskie. Bardzo sobie to cenię i bardzo mi tego tutaj brakuje. Tutaj zwyczajnie gospodarka komunalna w większości miast i hrabstw po prostu nie funkcjonuje. Nie ma w takich miejscach czegoś takiego jak wysypiska śmieci, na które śmieciarki zabierają odpadki. Oczywiście są nieliczne miejsca, gdzie się je nawet segreguje, ale to promil w oceanie potrzeb. Ludzie w miejscach, w których śmieci się nie wywozi, często wysypują je przed domy czy do wykopanego dołu – i tam sobie one leżą, aż w końcu trzeba je spalić, bo zaczynają zakrywać widok z okna (śmiech).

Korupcja jest też rzeczą, z którą nie mogę się tutaj pogodzić. Mam wrażenie, że kadeci idą do szkoły policyjnej tylko po to, żeby kraść. Bardzo wielu urzędników nie wypełni swoich obowiązków wynikających z pracy, dopóki nie dasz im „w łapę”. Częstotliwość, z jaką się tutaj z tym spotykam, napawa mnie często obrzydzeniem do tego kraju – choć te właśnie osoby to przecież nie całe społeczeństwo... Niektóre takie „zjawiska” już zaakceptowałam i nawet już ich nie widzę.

Przy okazji tej korupcji – czy w Kenii jest duża przestępczość? Czy jako turysta powinnam się obawiać podróżowania samodzielnie?

Tak, w moim mniemaniu nie jest to całkiem bezpieczny kraj. Np. Nairobi nie jest miastem, po którym się spaceruje i chodzi. Nie jest ono piękne jak Barcelona, Paryż czy Rzym. Jest tutaj bardzo wysoka przestępczość, dużo większa niż w Mombasie. Musiałabyś na siebie dużo bardziej uważać, dokładnie sobie zaplanować, co chcesz zwiedzić, i minimalizować ryzyko. Nie chodziłabym po tym mieście piechotą – robię to sama tylko wtedy, kiedy jestem do tego zmuszona – raczej jeżdżę uberem od miejsca A do miejsca B. Jest kilka takich ulic, na które „biały” nie powinien sam wchodzić. Wiadomo, że może się udać komuś poruszać po Nairobi i to w bezpieczny sposób – jednak zwracam uwagę tylko na to, że tutaj bardziej niż gdziekolwiek indziej jest niebezpiecznie.

Nie jestem fanką Nairobi, choć tutaj właśnie mieszkam. To jest takie miasto, gdzie nie ma za bardzo czego zobaczyć. W środku znajduje się centrum biznesowo-polityczne z kilkoma ważniejszymi budynkami. Obok centrum miasta zlokalizowana jest dzielnica Karen, gdzie znajduje się centrum żyraf, które można tam nakarmić. To tu mamy sierociniec dla słoni, dom Karen Blixen, Pracownię Ceramiki Kazuri, skansen Bomas. A obie dzielnice rozdziela slums Kibera. Jest Park Narodowy Nairobi – i to dla mnie najfajniejsze miejsce tutaj. Z drugiej strony mamy Mombasę, która też nie jest pięknym miastem, ale ma przynajmniej historię. Ma zabytkową część miasta, którą z przewodnikiem licencjonowanym można bezpiecznie i ciekawie zwiedzić.

Do Kenii przylatuje się głównie po dziką przyrodę. Krajobrazy tutaj są nieprawdopodobnie piękne i niepowtarzalne. Swoją pracę pilota wycieczek wykonywałam na wielu kontynentach i często miałam tak, że widziałam w kółko to samo, nic nowego się nie działo. Przyjeżdżam do Kenii na safari – i każde safari jest inne! Zawsze jest to dla mnie pierwszy raz, a pierwszy raz jest najfajniejszy.

Safari

Opowiadałaś o biedzie, o korupcji. Nie masz czasem tak, że współczujesz mieszkańcom Kenii? Pytam w kontekście takim, że sama np. na początku tego roku byłam na Kubie. Rozmawiałam z rodowitymi Kubańczykami i ich historie były poruszające. Było mi ich potwornie szkoda. Wiedziałam, że zaraz wrócę do komfortowego życia w europejskim kraju i płakałam nad ich losem.

Miałam potrzebę pomagania afrykańskim dzieciom i biednym rodzinom na początku, jak zamieszkałam w Kenii. Z czasem jednak nauczyłam się, że to błędne myślenie. Wszystkim turystom, których miałam, mówiłam: „Przywoźcie fanty, długopisy, cukierki, rozdajmy je biednym, afrykańskim dzieciom, które ich nie mają”. Później jednak zobaczyłam, że na trasach, na których się zatrzymywaliśmy, by rozdać te rzeczy, dochodzi do dziwnych sytuacji. Wyszłam raz z moimi turystami z samochodu z rzeczami do rozdania, a dzieci wywróciły jedną z turystek, rozerwały jej worek z gadżetami, zabrały je i uciekły. Bez żadnego „dziękuję”. Powiedziałam sobie stop. Przestaliśmy się zatrzymywać w takich miejscach. Za to te same dzieci zaczęły rzucać w samochody kamieniami albo wpuszczały pod koła pędzących samochodów krowy i kozy – lub same pod nie wbiegały tylko po to, by zatrzymać auto i dostać coś od białego turysty. Zrywały się ze szkoły, by przyjść na drogę, dostać coś – co finalnie i tak szło na sprzedaż. Nauczyłam się, że Afryce nie pomogę, jeśli będę przywozić rzeczy-śmieci, które na dłuższą metę nie wniosą nic w życie tych ludzi. Postanowiłam przekazywać klientom informacje o organizacjach, które pomagają w Kenii. Robią to rozsądnie i wiedzą, co komu jest potrzebne, aby ta osoba mogła polepszyć poziom swojego życia i swoich dzieci w dłuższej perspektywie.

Oczywiście, widzę czasami taką biedę, że ciężko mi to opisać, ale nie mogę nic z tym zrobić. Jeżeli będę dawać każdemu dziecku cukierka, bo jest małe i słodkie – a naturalnym odruchem każdego człowieka jest pomoc i jest to dobry odruch – to dziecko to wyrośnie później na dorosłego człowieka, nie będzie już takie słodkie, a nikt mu potem nic za darmo nie da. A on będzie nauczony już, że biały ma i biały da. Więc czemu teraz nie daje, skoro wcześniej dawał? To tworzy niefajne stereotypy. To, jak możemy pomóc krajom afrykańskim, to dać im możliwość, aby same o siebie zadbały. To nie jest proces, który potrwa rok czy dwa, tylko kilkadziesiąt lat. Możemy to zrobić w prosty sposób. Wystarczy, że kupując coś, co oni produkują, nie będziemy zaniżać cen ich produktów, nie będziemy też targować się do ostatniego grosza podczas kupowania pamiątek. Czasami polscy turyści to robią. Warto zapłacić tyle, ile by się zapłaciło w Polsce lub ile by się samemu wzięło za taki wytworzony samodzielnie produkt. Wszystkie pamiątki, które robią Kenijczycy, robią ręcznie. Poświęcają temu czas. Jeżeli będziemy się targować do ostatniego grosza, oni będą jeszcze bardziej zawyżać te ceny. Zrobi się z tego błędne koło.

Pomagam pośrednio. Edukuję wszystkich turystów, którzy do nas przyjeżdżają, daję namiar do osób, które pomagają w dobry, przemyślany sposób. Nagłaśniam w social mediach sytuację w Kenii i to, jak można pomóc. To się na szczęście wiąże z dużym odzewem!

Cieszę się, że zadałam to pytanie i mam nadzieję, że odpowiedź otworzy oczy wielu osobom. Przechodząc do tematu przyjemniejszego – kiedy najlepiej jechać do Kenii?

Są dwa takie terminy. Jeden od stycznia do końca marca, kiedy mamy najgorętszą porę suchą. Pogoda jest najbardziej pewna ze wszystkich, a do tego zwierzęta nie mają się za czym ukryć – nie ma liści na krzakach – więc świetne je widać. Chodzą też w poszukiwaniu pokarmu, kumulują się przy wodopojach zlokalizowanych często przy lodge’ach, w których się nocuje.

Drugim dobrym terminem jest okres naszych polskich wakacji – mniej więcej od połowy lipca do końca sierpnia czy nawet połowy września. Wtedy mamy najwyższy sezon w Kenii, jest też najdrożej, ale wtedy właśnie w Masai Marze odbywa się wielka migracja zwierząt. To zjawisko naprawdę warte zobaczenia! W Masai Marze kumuluje się wtedy 2 mln zwierząt, w tym gnu, zebry. Migrują przez cały rok między południem w Parku Narodowym Serengeti w Tanzanii a północą tego obszaru, znajdującą się już w Kenii, czyli Rezerwatem Narodowym Masai Mara. Tutaj zwierzęta kończą swoją wędrówkę. Wtedy też w Masai Marze jest największa szansa na zobaczenie polowania czy jedzących drapieżników. Jest to dość emocjonujące. Ale jednocześnie warto pamiętać o tych wysokich cenach – a sama Kenia wcale nie jest tania. No i wtedy też w rezerwacie jest najwięcej samochodów. Jednak zobaczenie setek zwierząt w jednym miejscu to niezapomniane wrażenie! Także coś za coś.

W ogóle do Kenii się nie przyjeżdża między kwietniem a czerwcem. Wtedy leje non stop. Jest wtedy najtaniej, ale czasem są takie deszcze, że całe lodge w parkach czy rezerwatach spływają z prądem wody.

Safari po naszemu

W swojej ofercie macie kilkudniowe safari, ale też wyprawy całościowe po Kenii. Które z nich są fajniejsze?

Kenia to dla mnie kraj, który jest wizytówką Afryki. Znajdziemy tutaj sawanny, busz, bagna, jeziora, wulkany, bardzo wysokie góry, lasy deszczowe, dżungle, oczywiście piękne plaże, stepy. Każdy park Kenii jest inny, w każdym z nich żyją inne gatunki zwierząt. W jednym są słonie, w kolejnym nosorożce. Zobaczymy w Kenii 3 podgatunki żyraf – w tym moim zdaniem najpiękniejsze siatkowane. Przepiękne zebry pręgowane oraz popularnie występujące stepowe. To właśnie w Kenii znajdziemy obydwa podgatunki nosorożców białych, jakie żyją w Afryce, w tym dwa ostatnie samce północne białe. Są tu też gatunki zwierząt, które występują wyłącznie tutaj, są endemiczne.

To, jak te parki są rozłożone, też pozwala na komfortowe zwiedzanie. Możemy zjechać pół kraju, odwiedzając parki, w których spędzimy jedną bądź dwie noce, a następnie dojedziemy na odpoczynek do kolejnego, odwiedzanego miejsca na lunch, aby później wieczorem znów pojechać na safari. W przeciwieństwie do Tanzanii tutaj nie przejeżdżamy od miejsca A do B i przy okazji, jak coś będzie po drodze, to się zatrzymamy – takie mam niestety doświadczenia. Tutaj kręcimy się po parkach, szukamy, tropimy zwierzęta i mamy na to czas. I możemy stać przy zwierzętach, ile tylko chcemy. Poza tym w 14 dni jesteśmy w stanie przejechać większość parków narodowych Kenii, ale też prywatnych rezerwatów, o których nikt nie słyszał (a są tak piękne i wyjątkowe). W dodatku robimy to w przyjemny sposób. Dojeżdżamy w dane miejsce na lunch, relaksujemy się, mamy czas na odpoczynek, na nacieszenie się miejscem noclegowym, do którego jedziemy i później mamy safari. Duże biura podróży przewożą klientów po najbardziej znanych miejscach, a my zabieramy ich też do tych ukrytych perełek kraju, o których mało kto wie!

Nie robimy wyłącznie safari samochodowego, ale robimy też safari wodne, łodziami, by spotkać hipopotamy. Robimy walking safari, gdzie idziemy na spacer pośród dzikich zwierząt w scenerii dosłownie z „Pożegnania z Afryką”, bo w tym miejscu realizowane były zdjęcia do tego filmu. Robimy walking safari w Parku Narodowym Hell’s Gate, który słynie nie ze zwierząt, a z niezwykłych formacji skalnych. Odwiedzamy też miejsca poświęcone lokalnej historii. Ta historia lokalna nie jest długa w Kenii, bo kraj jest młody, i poświęcona jest przeważnie ochronie dzikiej przyrody. Odwiedzamy w tym celu dom Karen Blixen albo dom Joy Adamson, czyli kobiety, która adoptowała Elsę z afrykańskiego buszu. Pewnie część czytelników słyszała o najsłynniejszej lwicy na świecie – to właśnie jest Elsa. Na podstawie tej historii powstały książka, film i serial. Joy, która adoptowała też inne kocięta, mieszkała w tym domu, była działaczką na rzecz ekologii i to jest właśnie mikrohistoria danego miejsca. Pokazujemy miejsca mniej oczywiste, mniej znane, ale to się naszym klientom podczas wypraw podoba.

Poza tym jeździmy do miejsc noclegowych, które stanowią punkt wycieczki i atrakcję samą w sobie. Kluczowa jest dla nas lokalizacja lodge'y. Śpimy na terenie parku. Zwracamy uwagę na to, jak blisko mamy do centrum świata zwierząt, jak długo musimy do nich dojeżdżać. Najlepiej by dla nas było, żebyśmy nie musieli dojeżdżać, żebyśmy byli w tym docelowym miejscu. Wyjeżdżając za bramę lodge'y, już znajdujemy się w parku, już szukamy zwierząt, nie tracimy czasu na dojazdy. Nie musimy też spieszyć się, zjeżdżając z sawann analogicznie wcześniej, aby wyjechać z niego przed zamknięciem bramy i stracić możliwość odbycia najfajniejszej części safari o zmierzchu. Lodge w Kenii są atrakcją samą w sobie, bo dobrze zlokalizowane i pięknie położone, powodują, że klienci czasami nie chcą jechać na safari, bo jest tam tak cudownie. Miałam takie safari 14-dniowe, gdzie dosłownie przed oknami naszych pokoi znajdował się ogromny wodopój dla zwierząt, Kilimandżaro w tle – i do tego wodopoju non stop przychodziły różne gatunki. To był tak wspaniały spektakl dzikiej przyrody, że klienci powiedzieli: „Zostajemy, kupujemy sobie drineczki, siadamy na tarasie i się napawamy tym, co widzimy”. Siedem godzin siedzieliśmy na tarasie i oglądaliśmy zwierzęta! Czasami żyrafy czy zebry chodzą nam pod samymi oknami. Ba! Czasami zdarzy się, że hipopotamy chodzą pod samymi oknami. Te miejsca nie są tanie, ale klienci przyznają, że są warte tych pieniędzy.

W waszych programach znajdują się miejsca, o których trudno wyczytać gdzie indziej, w innych biurach podróży.

Spójrzmy na północny rezerwat Samburu, Buffalo Springs i Shaba. Trzy sąsiadujące ze sobą rezerwaty, o których nikt prawie nie słyszał – a kraina geograficzna w jakiej leżą – Samburu – ma swoją własną Piątkę Samburu. Afryka ma swoją Wielką Piątkę Afryki, a tu nieduża kraina geograficzna ma swoją własną i odrębną piątkę wyjątkowych zwierząt! Dzikie, mało turystyczne, absolutnie zachwycające, półpustynne i puste – moje ulubione! Całkiem niedaleko, jakieś 2 godziny jazdy znajduje się na równiku rezerwat Ol Pejeta. To właśnie tu żyją dwa ostatnie północne nosorożce białe, które można odwiedzić podczas prywatnej wizyty. Mamy też park narodowy Gór Aberdare, gdzie możemy zobaczyć wielkie wodospady Kenii. Idziemy kąpać się w wodach wodospadu, który był inspiracją do sceny z „Króla Lwa”, przy której leci piosenka „Miłość rośnie wokół nas” – w rezerwacie lasu Ngare Ndare. Mamy też safari dla fotografów przyrody, bo z kolei mój Paul się w tej działce specjalizuje. Jest mnóstwo miejsc w Kenii, o których nikt nie wie, a które bardzo bym chciała, żeby każdy je odwiedził. Sami chętnie tam wracamy – mamy wciąż wielką frajdę z wyjazdów na nasze safari.

Kenia ma zdecydowanie piękne oblicze, ale jest rzecz, o której nie sposób nie wspomnieć przy okazji tego tematu. Co z nieszczęsnymi komarami?

Komary były, są i będą, i oczywiście trzeba się przed nimi chronić. W części Kenii są malaryczne, a w drugiej nie. Tam, gdzie jest wysoko, czyli w Nairobi lub na dnie Wielkiego Rowu Afrykańskiego raczej nie występują te malaryczne. W Masai Marze, z tego co wiem, też nie. Natomiast w Amboseli, Tsavo, Samburu i nad oceanem występują już komary malaryczne. W zależności od tego, jaka jest pogoda, czy pada deszcz, czy jest sucho, czy wieje wiatr, bo to też ma znaczenie, tych komarów będzie więcej lub mniej.

Sama chronię się przed komarami. Znam ludzi, którzy zachorowali na malarię. Mam na myśli osoby, które mieszkają w Kenii, ale niekoniecznie są Kenijczykami. Wiem, że ta choroba jest poważna i warto się przed nią chronić. Są leki takie jak np. Malarone, ono jest teraz nowszej generacji i podobno nie powoduje takiego obciążenia wątroby jak kiedyś. Najlepiej przed wyjazdem skonsultować się z lekarzem medycyny podróży, który nam doradzi, co i jak.

Ja sama nie biorę Malarone. W moim przypadku, jak przebywam tu tak długo, nie miałoby to sensu. Biorąc Malarone przez tak długi czas, mogłabym się nieźle zatruć (śmiech). Chronię się w ten sposób, że zakładam długie nogawki i długie rękawy, nawet jak jest gorąco. I używam repelentów do tego. Jak coś mnie dziabnie, a czasem dziabnie, to liczę na cud. Natomiast malarii nie można lekceważyć.

Safari polega na obcowaniu z dzikimi zwierzętami. Czy mieliście podczas swoich wypraw niebezpieczne sytuacje? Jakieś zwierzę podeszło za blisko? Albo któryś z turystów za bardzo się do niego zbliżył?

Nie mieliśmy takich sytuacji, ale ja taką widziałam i też o nich słyszałam. Bardzo rzadko się zdarzają, bo wszyscy kierowcy w Kenii muszą być teraz przeszkoleni. Mają licencję kierowcy-przewodnika na safari, znają zasady bezpieczeństwa i poruszania się na safari i zachowania zwierząt. Wiedzą, jak stanąć samochodem, w jakiej odległości, by było bezpiecznie. To, że zwierzę podejdzie blisko do samochodu, nie jest niczym strasznym. Bardzo często lwy podchodzą, by położyć się w cieniu auta, bo nigdzie indziej tego cienia nie ma. Jeżeli zachowujemy się cicho i nie wystawiamy rąk z samochodu, wszystko jest w porządku. Każdego klienta przed udaniem się na safari instruujemy, jak się zachowywać, aby było to bezpieczne. Słonie, bawoły i nosorożce to są zwierzęta, przy których trzeba się zachować w trochę inny sposób i stanąć w innej odległości.

Bardzo często w zależności od tego, w jakim parku jesteśmy na safari, tak te zwierzęta się zachowują. Słonie w Tsavo były dotknięte ogromnym pogromem w latach 70. i 80., to była rzeź ze strony kłusowników – były one mordowane dziennie w setkach. Słonie, które wtedy były dziećmi i nie miały ciosów na wierzchu, uniknęły śmierci. Teraz są dorosłymi osobnikami i są troszeczkę mniej tolerancyjne i bardziej agresywne. Z drugiej strony są np. słonie w Amboseli, które aż tak licznej rzezi ze strony kłusowników nie doznały – zupełnie inaczej się zachowują.

Byłam świadkiem sytuacji, gdzie wiele lat temu na safari z turystami wybrał się kierowca nielicencjonowany. Ja w tym czasie byłam na wycieczce z czterema samochodami. Byliśmy w Tsavo East, tam, gdzie słonie są mniej tolerancyjne. Mieliśmy słonia po lewej stronie – stał przy drzewie i sobie je skubał. Drzewo miało pień o grubości ok. 20 cm. Dla takiego słonia to jest nic. Nasze 3 samochody przejechały obok słonia i zaparkowały dalej, za nim, ale czwarty nie zdążył, bo przed nim, w poprzek drogi stanęło auto tegoż właśnie kierowcy. Stanął w poprzek, żeby jego klienci mieli świetny widok na tego słonia. Słoniowi się to nie spodobało. Wyrwał drzewo z korzeniami i cisnął nim w samochód. Kobieta, która siedziała w środku, oberwała w głowę. Słoń zaszarżował na kierowcę, a ten był odcięty od możliwości ucieczki, bo po prawej stronie z przodu miał wał przeciwpożarowy z piasku, z tyłu, za sobą, pozostałe auta. Nie miał jak się ruszyć. W końcu wjechał na ten wał, przeskoczył land cruiserem na trawę, zatoczył duży łuk. Na szczęście słoń go pogonił, ale nie ruszył na samochody z tyłu, które były w pułapce, odcięte przez tego jednego niemądrego kierowcę.

Kierowcy zazwyczaj stają w bezpiecznej odległości od słonia albo dopiero po tym, jak go ominą, żeby móc odjechać do przodu. To jest taki niuans, o którym niektórzy mogli nie wiedzieć. Bardzo ważna jest znajomość zachowań zwierząt. Zabroniony jest w parkach narodowych off-road i wjeżdżanie zwierzakom w ogon, więc nie robimy tego. Czekamy, aż zwierzę samo podejdzie do nas, nie wjeżdżamy w krzaki, by go szukać. Jak lew do nas podejdzie? Super. Jak leży w krzakach, podziwiamy go z odległości. To my jedziemy na sawannę, by podziwiać zwierzęta w ich środowisku. To jest ich dom, nie nasz. Nie zamierzamy ich stresować.

Wolałam dopytać, bo mówiłaś, że zdarza wam się bardzo blisko obcować ze zwierzakami – cofnijmy się do historii przechadzających się pod oknami hipopotamów, które uchodzą za najgroźniejsze lądowe zwierzaki.

Pamiętaj, że w Kenii safari odbywa się od około stu lat. Jest tak dużo samochodów z turystami w parku, że są one elementem krajobrazu. Zwierzęta naprawdę nic sobie z tego nie robią. Czasami jest za dużo aut w jednym miejscu i zdarza się, ale rzadko, że zwierzęta prychają bądź straszą – dają wyraz swojemu niezadowoleniu. Dużo też zależy od polityki danego rezerwatu. W Masai Marze pozamykano ostatnio połowę dróg ze względu na ilość samochodów, ale miało to skutek odwrotny, bo na mniejszym terenie skumulowała się ta sama ilość aut. Osaczały zwierzęta, które pozostały na terenie otwartym dla turystów.

Pamiętaj też, że są hotele, na których terenie chodzą żyrafy czy zebry. Ale wokół i na terenie takiego obiektu są strażnicy. Odprowadzają turystów do pokoi, dają też wskazówki, jak chcemy jakieś zwierzę podejrzeć i upominają nas, jeśli pochodzimy za blisko lub jesteśmy za głośno. Czasami ekscytacja bierze górę wśród klientów, to naturalny odruch. Ale zobacz, tyle lat te lodge już funkcjonują i nic tam się nie wydarzyło. Wszystko tam ze sobą współgra.

Czy jeżeli zwierzę podejdzie zbyt blisko turysty, strażnik ma obowiązek je postrzelić?

Nie.

Uspokoiłaś mnie.

Jest kompletny zakaz polowania na zwierzęta w Kenii. Kraj ten jest dużym promotorem tego, aby dziką przyrodę chronić i wiele robi w tym kierunku. Po każdym parku jeżdżą rangersi, którzy pilnują tego, aby kierowcy przestrzegali przepisów, by zachowywali się w etyczny sposób, żeby nie przeszkadzać zwierzętom. Parki są patrolowane z góry awionetkami. Są instytucje, które zajmują się ochroną przyrody, w tym zwierząt. Np. prowadzą sierocińce dla słoni, ale też posiadają karetki wzywane do zwierząt wymagających pomocy. Jest im ona od razu udzielana. W tym rezerwacie, w którym żyją dwa ostatnie białe nosorożce, od kilku lat nie było żadnego przypadku kłusownictwa. W ciągu roku może się urodzić nawet 20 nowych cielaków nosorożców. Kenia robi dobrą robotę w tym zakresie.

Lew na safari

Czy nie boicie się, że za bardzo ingerujecie organizacją takiego safari w środowisko? Czy to już jest integralna część życia zwierząt w Afryce i promocji regionu? Dużo osób zarzuca, że to nie jest etyczne. Że człowiek pcha się z butami tam, gdzie nie pasuje.

Nie, nie boimy się tego. Chyba wynika to z tego, w jakich czasach żyjemy. Fakt, że jeździmy po tych parkach, na safari i płacimy za to ekstremalnie duże pieniądze, powoduje to, że te zwierzęta tam żyją we względnym spokoju. Miałam okazję być w sierocińcach dla słoni w Azji, zanim przyjechałam do Kenii. Powiedz mi, dlaczego tam żyją dorosłe słonie? Skoro na wolności doskonale by się odnalazły i usamodzielniły? One są tam po to, by zadowalać turystów, karmi się je bananami, kąpie. Na początku się nad tym zastanawiałam. Ale szybko doszłam do wniosku, że przecież te słonie w Azji na wolności nie mają gdzie żyć. Sierociniec to jedyne miejsce, gdzie we względnym spokoju mają możliwość funkcjonowania. Tutaj, w Kenii, przez to, że zwierzęta żyją w parkach, nie muszą żyć w sierocińcach. Gdyby ludzie nie przyjeżdżali i nie płacili za to, żeby parki funkcjonowały, państwo nie miałoby tylu pieniędzy, by zapewnić zwierzętom taką przestrzeń, jaką mają teraz. I tak te parki często nie są ogrodzone i zwierzaki migrują między nimi. Jest kilka ogrodzonych, ale to przez wzgląd na bliskość miast.

Co ciekawe, ludzi w Kenii przybywa od 1 mln do 1,5 mln rocznie, budują domy często na szlakach migracyjnych zwierząt, więc te się zawężają. Zwierzaki wchodzą w labirynty między domami na szlakach między parkiem a parkiem. Tam nie mają spokoju. Ci ludzie, jak mają do wyboru albo zabić słonia i mieć, co jeść, albo nie mieć, to wiadomo, co wybiorą. Ten konflikt narasta. Więc im więcej tej przestrzeni mają zwierzęta z daleka od ludzi, nawet jeśli jeżdżą po niej samochody, tym lepiej. Żadne państwo nie miałoby tyle pieniędzy bez przychodu dodatkowego, żeby utrzymać zwierzęta w takim bezpieczeństwie.

Pytam o to, bo przecież sama też jestem turystką.

Czasami jest tak, że samochodów jest tak dużo, że to aż robi się niesmaczne. Miałam taką sytuację podczas wielkiej migracji zwierząt, gdy pojechaliśmy na 9-dniowe safari. Zaczynaliśmy na północy kraju w Samburu, gdzie było pusto, niewiele samochodów, a kończyliśmy w Masai Marze. To był dobry okres w rezerwacie, bo było faktycznie sporo zwierząt. Dotarliśmy do miejsca, gdzie Masai Mara jest oblegana w tym okresie. Mowa o rzece Mara, przez którą gnu i antylopy przechodzą podczas migracji. Chciały przejść, ale po prawej i po lewej stronie stada było kilkadziesiąt samochodów. Jak te gnu ruszyły, żeby przebiec, samochody ruszyły w tym samym momencie. To był wyścig szczurów. Zebry się wystraszyły samochodów i zawróciły z powrotem. Moi klienci skomentowali słusznie: „Jak chcecie zobaczyć wielką migrację zwierząt w Masai Marze, to wyobraźcie sobie, że te samochody to zwierzęta – tak wygląda Wielka Migracja”. To wyglądało tak, jakby tych aut naprawdę było więcej niż zwierzaków.

Bardzo cenię sobie to, że wśród naszych klientów są osoby świadome etycznego podróżowania. Kiedy widzą, że w jakimś miejscu samochodów jest za dużo, mówią: „Nie jedźmy tam, żeby nie męczyć kota”. To mnie napawa ogromną dumą. Bardzo wielu polskich turystów to osoby świadome, które chcą się dowiedzieć o danym kraju, chcą poznać danych ludzi i szanują dziką przyrodę.

Czytaj też:
Przejazd pociągiem za 15 tys. zł, trekking za 6 tys. zł. Oto najdroższe atrakcje turystyczne na świecie
Czytaj też:
Oferują najdroższe safari na świecie. 24 dni wycieczki za 696 tys. zł

Źródło: WPROST.pl