To nie był pierwszy szalony pomysł Oliwii Skorowskiej, choć – jak zdradza – przed swoją wyprawą, z rowerem nie miała do czynienia kilkanaście lat. Skąd więc decyzja, by porwać się z motyką na słońce? Okazuje się, że do odważnych świat należy i czasem wystarczy odrobina wyobraźni, siły fizycznej czy pozytywnego nastawienia, a podjęcie wyzwania staje się prostsze. Rozmawiając z Oliwią, już na wstępnie odkrywam, że drzemią w niej pokłady pozytywnej energii. Nic w tym dziwnego, że objechała Sardynię rowerem w 20 dni, pokonując co najmniej 864 km i spalając przy tym 28 tys. kalorii.
Przygotowania i pierwsze wyzwania
Przygoda trwała od 2 do 24 października 2024 roku, a cel został osiągnięty. Podróżniczka objechała wyspę, robiąc pętlę z Alghero do Alghero. Po drodze mijała m.in. miejscowości Guspini, Cagliari, Triei czy Olbię. Zapytałam ją, skąd pomysł na solowe objechanie włoskiej wyspie położonej na Morzu Śródziemnym. W mediach społecznościowych już od tygodniu opowiadała, że zrobiła to, „Bo tak chciała”.
– Historia rozpoczęła się rok wcześniej, bo wtedy przeszłam samotnie swoje pierwsze Camino de Santiago, czyli Drogę św. Jakuba w północnej Hiszpanii. Bardzo spodobał mi się motyw podróży, w czasie której zmierza się do celu, ale liczy się cała droga. Chciałam powtórzyć coś takiego, ale w innym stylu i zupełnie losowo pomyślałam o rowerze. Jako że kiedyś byłam już na Sardynii i wspominałam tę wizytę bardzo dobrze, pomyślałam, że to idealna wyspa, by objechać ją dookoła. Tak się zaczęło – zdradza.
Podróżniczka wcale nie określa siebie jako „rowerowa” dziewczyna i jeszcze kilka miesięcy przed podróżą... nawet nie miała jednośladu.
– Gdy wpadłam na ten pomysł, niemal natychmiast kupiłam bilety na loty do Alghero, by nie rozmyślać za dużo i się nie wycofać. To był pierwszy krok i wszystko to na około 2-3 miesiące przed wyjazdem. Dopiero wtedy zastanawiałam się, jaki rower kupić. Ostatecznie we wrześniu kupiłam w miarę tani pojazd, bo nie miałam wysokiego budżetu. Później przeszłam szkolenie techniczne u taty, m.in. ze składania i rozkładania roweru. – zdradzała. Oliwia dodała, że jeśli chodzi o kondycję fizyczną, stara się być w dobrej na co dzień i chodzi m.in. na siłownię. Przed wyjazdem dodatkowo uczęszczała na spinning. Na koniec zostawiła zakup kempingowych artykułów. Zrobiła też ogólną rozpiskę punktów, w których miała się zatrzymywać na trasie, ale z nastawieniem na to, że coś może się zmienić.
Wyzwaniem okazało się przetransportowanie roweru w samolocie bezpośrednio na wyspę. Oliwia wyjaśniła, że wybrała lot z Katowic do Alghero, linią Ryanair. Z bagażami, w którym znalazły się sakwy, namiot czy śpiwór, musiała samotnie dostać się pociągiem do Katowic i dopiero później na tamtejsze lotnisko. To było wymagające. Mimo że wybrała bardziej skomplikowaną drogę, wszystko się udało.
– Rower do samolotu musi być złożony i spakowany w specjalną torbę. Zabranie takiego ekwipunku kosztuje 288 zł w jedną stronę, a jego waga może wynosić do 30 kg. Dorzuciłam tam jeszcze namiot i tego typu gadżety. Osobno nadałam plecak jako bagaż rejestrowany, w którym mieściło się, to, co później pakowałam w sakwy. Było to bardzo ciężkie i przetransportowanie wszystkiego tam i z powrotem okazało się najtrudniejszym etapem. Dziś zamontowałabym do toreb jakieś kółeczka, by było łatwiej. Przenosząc to, musiałam robić przerwy co pięć minut – wspomina.
Przekazywanie cennego bagażu do luku w samolocie, nie zawsze jest bezpieczne. Po wylądowaniu na Sardynii Oliwię czekała niemiła niespodzianka – okazało się, że rower został uszkodzony. Zniszczona została zębatka, przez co nie dało się na nim jechać. Po przylocie konieczne okazało się znalezienie serwisanta, dzięki któremu szybko udało się ruszyć w drogę.
Po przyjeździe Oliwia spędziła dwa dni w hostelu, z powodu usterki. Później ruszyła przed siebie, początkowo pokonując dziennie dystans 40 km. Pod koniec wyprawy przebijała nawet 70 km. Całość jej bagażu w tym wszystkim ważyła łącznie około 35 kg.
– Jechałam z założeniem, że mam przejechać i już, a czy będzie ciężko, to już inna kwestia – wspomina rowerzystka.
Pierwszy odcinek pamięta bardzo dobrze. Ruszyła z Alghero w stronę miejscowości Bosa. Była absolutnie podekscytowana i nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Sardynia jest piękną wyspą, więc co kawałek musiałam się zatrzymywać i robić zdjęcia – komentuje. Dodaje, że ten fragment był wymagający, ale dopiero później mogła zrozumieć, jak bardzo – okazał się nawet jednym z najtrudniejszych na całej trasie. Problemem okazały się duże wniesienia i górzysty teren. Pokonanie 42 kilometrów zajęło jej około 6 godzin. Ponadto zdecydowanie więcej prowadziła rower, niż na nim jechała, bo momentami nie była w stanie dać z siebie więcej. Mimo to nie brakowało jej dobrego nastawienia.
– Była piękna pogoda i powtarzałam sobie: „Spokojnie! Jak chcesz, rób sobie przerwy nawet co 10 minut, przecież nie musisz się spieszyć”. Zmęczenie było ogromne, największe, jakie do tej pory przeżyłam, ale mimo to nie wątpiłam w siebie. Trudności mnie nie demotywowały. Wiedziałam, że jeśli jest góra, to będzie też zjazd i wmawiałam sobie, że to na pewno już ostatnia góra. Nie zawsze okazywało się to prawdą, ale wspierając samą siebie, czułam się lepiej – relacjonuje Oliwia.
Na szczęście nie brakowało też łatwiejszych i przyjemniejszych chwil, zwłaszcza na północy wyspy. Okazywało się, że wbrew pozorom czym dłużej jechała, tym było lepiej. – Zyskiwałam coraz większą odporność. Na początku każda górka była dla mnie wyzwaniem, później sama nie wierzyłam, ile jestem w stanie pokonać – wspomina. Dodaje też też, że dla dobrego samopoczucia ważne było regularne spożywanie przekąsek, nawet co godzinę.
Ponadto wspomina, że przyjemna atmosfera panowała m.in. na kempingach, gdzie rowerzystka spotykała najwięcej niemieckich turystów. Dowiedziała, że się ci najbardziej lubią się tam pojawiać właśnie we wrześniu i październiku.
Ludzie, urocze miasta i miasteczka
Co z kontaktami z innymi ludźmi? Jak reagowano na widok samotnej kobiety z rowerem pełnym bagaży? Oliwia miała styczność nie tylko z lokalsami, ale też z Polonią. Choć głównie spała w namiocie, kilka razy została ugoszczona w domu właśnie przez Polaków. Wspomina to bardzo dobrze.
– Szukałam takich kontaktów na facebookowych grupach związanych z Sardynią. Odzywały się do mnie kobiety, które proponowały wsparcie i nocleg. Nie zawsze mogłam skorzystać, ale przykładowo w miejscowości Olbia ugościła mnie Margareta, w Villasor Paulina, a w stolicy wyspy, czyli Cagliari, Delfina. Były to fantastyczne spotkania, dzięki którym dużo dowiedziałam się o wyspie – informuje Oliwia.
Okazało się, że kobiety mieszkające tam są zafascynowane tamtejszą kulturą. Opowiadały rowerzystce mi m.in., o tym, że Sardynia jest tzw. blue zone. Oznacza to, że jest jednym z unikatowych punktów na Ziemi, gdzie ludzie żyją najdłużej. Wpływa na to m.in. górzyste ukształtowanie terenu, wymuszające dużo aktywności fizycznej. Poza tym tamtejsza kultura sięga aż 3 tys. lat wstecz, a nasza rozmówczyni chciałaby kiedyś zgłębić wiedzę o niej jeszcze bardziej.
Jedna z ciekawostek szczególnie zapadła Oliwii w pamięć.– Dowiedziałam się, że istnieje tam coś takiego jak Mamuthones. To zwyczaj związany z miejscowymi rytuałami, które odbywają się w środkowej części kraju. W okresie karnawału można zauważyć ludzi w specyficznych strojach czy maskach – wspomina.
Z jej obserwacji i rozmów z mieszkańcami wyspy, wynikało też, że codzienne życie tam jest bardzo przyjemne, zwłaszcza dla miłośników gór. Na miejscu panuje też tzw. „slow life” – można mieć wrażenie, że czas płynie wolno i spokojnie.
Podróżniczka zdradza, że podczas całej wycieczki miała tylko dwa dni przerwy od jazdy – w celach regeneracyjnych. Zapytana przeze mnie o to, czy w tych wolnych dniach był czas na zwiedzanie miast i czy jakieś miejsce szczególnie ją zauroczyło, odpowiadała, że była w wielu pięknych miejscach. – Wyjątkowo podobało mi się Castelsardo – bardzo malutkie, kameralne miasteczko, ale pełne kolorowych domków i pięknych włoskich widoków. Czułam, że chętnie zostałabym tam na dłużej. Jeden dzień wolny miałam m.in. w Cagliari, wtedy eksplorowałam miasto dokładniej. Pomyślałam, że dam odpocząć nogom, więc, zamiast jeździć, pochodzę – komentuje. Oliwia dodaje, że w takich chwilach, mimo wszystko czuła, że woli robić coś więcej i mniej interesuje ją zwiedzanie. Wspomina także, że bardzo podobała jej się Olbia, która przypominała jej Gdynię. Wszystko przez to, że było tam portowo, nowocześnie i panował podobny klimat, jak w polskim mieście.
Dalsze wyzwania i samotność
Bez odpowiedniej nawigacji w trakcie jazdy, łatwo było się zgubić. Oliwia eksperymentowała z różnymi aplikacjami, choć ostatecznie tylko jedna z nich jej nie zawiodła. Najpierw stawiała na Google Maps, niestety to nie był dobry wybór.
– Przez pierwsze dni byłam wyprowadzana na niesamowicie dzikie tereny. Jadąc, przez kilka dobrych godzin nie widziałam żadnego człowieka. Nie było źle, ale to wzbudzało mój niepokój. Myślałam, że nie ma innej trasy, a okazało się, że były, tylko o nich nie wiedziałam. Potem sprawdzałam dokładniej i wybierałam asfaltowe drogi, gdzie jeździły też samochody. Oczywiście nie były to bardzo ruchliwe ulice, ale bardziej cywilizowane – wspomina.
Choć przez większość wyprawy wszystko szło dobrze, to pewnego razu w prowincji Nuoro kobieta również źle wytyczyła trasę. – Wybrałam tę, która z pozoru miała być krótsza. Okazało się, że to błąd i wcale nie zyskałam na czasie. Wskazana droga prowadziła obok poligonu, a do tego po ogromnych przewyższeniach. Później napotkałam tak ogromny zjazd, że myślałam, że nie uda mi się wyhamować. Widziałam same krzaki, kamienie, szuter i byłam tam kompletnie sama. Rower się ślizgał i wiedziałam, że tą drogą nie dam rady poruszać się dalej. Musiałam zawrócić. Zawrócenie wiązało się z tym, że ponownie wspinałam się pod tę górę, z której zjechałam wcześniej. Cofałam się przez 20 km i pierwszy raz tam płakałam. Dojechałam do innego miasta, niż planowałam, ale znalazłam się w końcu na lepszej trasie. To był wykańczający dzień, przejechałam około 70 km – dodaje.
Oliwia radziła sobie jeszcze z wieloma podobnymi wyzwaniami. Jedno z nich związane było z pękającymi dętkami, bo te przebiły się aż dwa razy. Za pierwszym pomógł jej serwisant, za drugim poradziła sobie prawie samodzielnie.
– Odpaliłam filmik z YouTube i wymieniałam dętkę. W pewnym momencie na trasie pojawił się inny rowerzysta z Niemiec, który mi pomógł i dokończył naprawę. Mimo to wiedziałam, że i bez niego dałabym radę – wspomina z uśmiechem.
W takich chwilach jak ta, można by pomyśleć, że życie utrudnia samotność. Oliwia nie narzekała na nią podczas swojej wyprawy.
– Jestem osobą, która bardzo lubi przebywać sama ze sobą. Dla mnie to w pewnym senie stan domyślny. W trakcie wyprawy nie narzekałam na to, że nikogo ze mną nie ma, wręcz przeciwnie – byłam zadowolona, że nikt ze mną nie pojechał. Gdyby ktoś widział moje częste przerwy, to na pewno skończyłoby się na kłótni, a tak nie musiałam się tym przejmować. Byłam szczęśliwa, że mogłam samodzielnie regulować tę podróż i robić to co chcę – zdradza rowerzystka. Dodaje także, że swoimi przygodami na bieżąco dzieliła się z internautami w sieci, a ci często ją dopingowali. Dzięki temu czuła, że mentalnie wielu ludzi jest z nią.
Pytana, o to czy podróżując samotnie, nie odczuwała żadnego zagrożenia z tym związanego, odpowiada, że w Sardynii nawet przez chwilę nie czuła się niebezpiecznie. Czasem problematyczne były pojawiające się na jej drodze dzikie psy pasterskie, jednak świetnie sobie z nimi radziła.
Satysfakcjonujący finał wyprawy
Tuż przed zakończeniem wyprawy pojawiały się kryzysy. Oliwia wspomina, że dość miała przewyższeń, a im bliżej celu się znajdowała, tym trudniej było jej zachować siły czy pozytywne nastawienie. Mimo wszystko ostatecznie udało się przywoływać motywujące myśli.
– Jest pod górę, ale trzeba jechać do przodu – mówiłam. Wiedziałam, że nie mogę się ze sobą cackać. – wspomina.
W ostatni dzień, gdy ponownie dotarła do Alghero pobiła rekord dystansu. Zanim wyruszyła, wiedziała, że to będzie bardzo ważny odcinek i że prawdopodobnie ukończy wyprawę.
– Byłam ogromnie zmotywowana. Przez ostatnie 30 km jechałam szybko jak nigdy i czułam napływającą ekscytację. Gdy już wjechałam do miasta na bulwar, na którym wszystko zaczynałam, strasznie lało. Wtedy nie liczyło się już nic innego jak myśli, że się udało. Widziałam te same punkty, przy których byłam pierwszego dnia na Sardynii. Wiedziałam, że minęły trzy tygodnie i wcześniej nie miałam pojęcia, co mnie spotka. Wróciłam tam ponownie, jako inna postać, to była już inna Oliwia, niż ta, która zaczynała trasę. Byłam z siebie bardzo dumna i czuję, że to dla mnie jedno z największych wewnętrznych osiągnięć – podsumowuje.
Na koniec Oliwia dodaje, że wyprawa spodobała jej się na tyle, że zamierza wymyślić kolejną. W styczniu planuje odwiedzić samotnie Azję, w ramach programu Workaway. Przez jakiś czas ma być wolontariuszką w wybranym przez siebie miejscu.
Czytaj też:
Dojechałam rowerem z Gdańska na granicę z Rosją. Odkryłam mniej znane oblicze Mierzei WiślanejCzytaj też:
Przejechałam rowerem ze Świnoujścia do Gdyni. Było pięknie, ale momentami też niebezpiecznie